czwartek, 19 sierpnia 2010

zapiski z życia wzięte

Jedną z rzeczy których nie lubię najbardziej to marnowanie czasu. A jednym z najlepszych i najbardziej efektownych sposobów jego marnotrawienia jest … spanie. Wypoczynek to podstawa, bez niego nie mamy energii do działania, ale paradoksalnie, za duża jego dawka sprawia, że jesteśmy tylko bardziej zmęczeni i nie mamy siły się zwlec. Intryguje mnie po prostu jak to do cholery! możliwe, że na pielgrzymce wstawałam o 4 rano właściwie bez większych problemów, a teraz nie mogę się sturlać z łóżka o 10?? Powróciło to okropne weekendowe uczucie, że nie wykorzystuję poprawnie (wedle mojej hierarchii) wolnego czasu. Lubię żyć aktywnie i potrzebuję dużo wrażeń i atrakcji by czuć się spełniona, mieć poczucie, że się rozwijam i zbieram doświadczenia. Taka już jestem (choć świadomość tego przyszła stosunkowo niedawno). Co by tego było mało – teraz moje eskapady zostały brutalnie uniemożliwione. Na pielgrzymce nadwyrężyłam sobie stopę. Dzięki mojej nowo zdobytej umiejętności zdiagnozowałam nawet zapalenie w swojej kostce – teza jest taka, że ból promieniuje na śródstopie. Myślałam jednak, że już samoistnie mi przeszło, że rozchodziłam. Niestety wczoraj dostałam za swoją głupią nieuwagę i potknęłam się (na oczach J., jakżeby inaczej), co znów przypomniało mojej nodze, że coś było nie tak i zaczęła na powrót boleć. Przyszedł ranek i nowa nadzieja obalona – nie mogę zrobić kroku. Papa wypadzie do Zachęty (w czwartki jest darmowy wstęp i do tego to ostatni czwartej wystawy, którą chciałam zobaczyć).

Swoją drogą – nie pasuje trochę wyrażenie „w sierpniu jak w garncu”. Ale natura ma to chyba w głębokim poważaniu, bo serwuje nam ostatnimi czasy mieszankę słodko-kwaśną. Dzień zaczął się słonecznie, a przed chwilą musiałam urządzać akcję ratunkową, bo w 2 sec nadeszła niezła ulewa!



Słońce ma zajść o 19:54. To chyba znak, że lato dobiega końca.




♫ słucham: "Café Luna: hiszpańska podróż"
                        Smolik - Who told you

czwartek, 5 sierpnia 2010

Czuły Barbarzyńca

Jak barbarzyńca może być czuły?

A jak pesymista może mieć nadzieję?
Jak wierzący może wątpić?
Jak obżartuch może odmówić ciasteczka?
Jak zakochany może nienawidzić?

Pełni jesteśmy sprzeczności. Dzięki temu nasze życie jest ciekawsze, ale i bardziej skomplikowane. (proszę bardzo, kolejne stwierdzenie gmatwające nam prostolinijne myślenie)

W każdym razie, każdego chętnego do ciekawych (czasem ekscentrycznych lub po prostu nieznanych) lektur, gorącej czekolady gęstej jak świeży cement - choć, jak mniemam, znacznie lepszej w smaku, lub chociaż pobujania się na huśtawce w czterech ścianach, odsyłam na ul. Dobrą 31.

Dla mnie tymczasem było to miejsce przemyśleń i literackie Siódme Niebo.
Poszłam tam z pełną premedytacją NIE wypić kawy. Kawiarnia to nie jest bowiem dobre słowo na określenie tego miejsca. Ale jakie byłoby odpowiednie? Stanowczo musiałaby to być nazwa wieloczłonowa, coś na kształt: kafejko-czytelnio-ekscentryczne-miejsce-spotkań-z-wciśniętym-między-regały-tajemniczym-stolikiem-który-zawsze-jest-zarezerwowany. Ale takie nazwy nie są dobrym chwytem marketingowym. Nie wpadają zanadto w ucho. Co dopiero w pamięć.

Gdyby nie nieustanny szum samochodów i duża ilość okien, mogłabym porównać to miejsce do zadymionej i mrocznej Café Kundera z powieści Elif Safak; co z resztą i tak mimowolnie zrobiłam, podsycona widokiem stolika z ciemnego drewna z tabliczką "REZERWACJA".

Lubię być otoczona książkami. Nawet nie muszę ich czytać (ale i tak nie umiałabym się powstrzymać). Sama ich obecność wprawia mnie w taki delikatny, ulotny stan. Pełne regały uginające się od wspomnień, drżące od ekscytacji historii, które tak chcą być opowiedziane. Muszę jednak być twarda i solidnie trzymać się planu, bo w przeciwnym razie, przez chęć przeczytania wszystkiego - w rezultacie nie czytam właściwie niczego.