poniedziałek, 28 lutego 2011

hand-made

Zawsze lubiłam sztukę. Tę sztukę dla sztuki i tę użytkową. Właściwie wszystko, co robimy samodzielnie i wkładamy w to serce staje się w pewnym sensie sztuką. Czasem aż trudno uwierzyć jak piękne i niezwykłe rzeczy ludzie robią ręcznie! Wystarczy zerknąć na Pakamerę, czy Wylęgarnię.

Ostatnio zostałam zarażona przez Madleine uroczą biżuterią pewnej Tynki. Takie rzeczy są fantastyczne także ze względu na swoją unikatowość. To nie (często kiczowa) masowa produkcja rodem z H&M. Dlatego też ciężej znaleźć coś takiego, tworzonego bez większego rozgłosu, zyskujące jednak z czasem grono wielbicieli.



















poniedziałek, 7 lutego 2011

ZAŚWIATY, czyli czy pies ma duszę?

Ciemno. Miasto nocą. Panienka w kowbojskim kapeluszu i Panienka w kowbojskich butach zmierzają do OCH-teatru by się pośmiać. 


Debiut reżyserski Marii Seweryn wzbudza bardzo duże zainteresowanie, mimo że premiera odbyła się w 2009 roku. I nie mam wątpliwości dlaczego. Sztuka jest bezlitośnie śmieszna. Jednak to czarna komedia. Połączenie nieraz trudnych tematów z komizmem postaci (wystarczy spojrzeć na bohaterki - trzy striptizerki ginące w wypadku samochodowym i trafiające do zaświatów w "służbowych" ciuchach ociekających trochę seksem, trochę kiczem), komizmem sytuacyjnym (właściwie cały spektakl to jeden wielki sytuacyjny, mocno sarkastyczny żart) i komizmem słownym (niezliczone ilości tekścików dotyczących śmierci, bo przecież "na raka już nie umrzemy, nie?", albo - "po moim trupie" --> jako że są martwe, takie nieświadome żarciki bawią nie tylko publiczność, ale i same bohaterki, gdy uświadamiają sobie głupotę własnej wypowiedzi). 

W powietrzu aż czuć było niezwykłą atmosferę ... zaświatów. Dosłownie "czuć", bo z panienką w kowbojskim kapeluszu siedziałyśmy w pierwszym rzędzie wdychając dym 'z zaświatów'. Na szczęście nikomu nic się nie stało, nikt się nie dusił (chyba że ze śmiechu), a żaden pies nie ucierpiał. Choć jeden brał udział w przedstawieniu,  miewał się niezwykle dobrze łasząc się do publiki po triumfalnym zejściu ze sceny.

Po spektaklu rozgorzała dyskusja. Bo choć niemal płakałyśmy ze śmiechu, kilka razy zabawne sytuacje zakrawały o tematy, z których normalnie, zdawałoby się, śmiać się nie wypada. Troszkę obrazy katolików, troszkę anegdotek o tatusiach-zboczeńcach, wątek zakochanego księdza, kpina ze śmierci. Z czegóż tu się śmiać, zapytacie? Ano niektórzy (jak Jerzy Masłowski - autor scenariusza) potrafią wszystko ubrać w śmieszne łaszki i patrzeć na to wszystko z dystansu. Czy można się śmiać ze wszystkiego? Choć te żarty bywają w pewnym sensie okrutne, dlaczego nie? W końcu to wszystko, co dzieje się tu, na Ziemi to jakiś (być może przypadkowy) splot wydarzeń i osób. Krótkotrwała forma. Dobro i zło, piękno i brzydota. Jak zakłada manicheizm, te wszystkie przeciwieństwa nie mogą bez siebie istnieć, wynikają z siebie. Zastanawiałam się kiedyś dlaczego tak jest, że natura dąży do przeciętności w kwestii wyglądu (zostało to udowodnione)? Przecież gdyby wszyscy byli piękni, nie mielibyśmy dylematów, liczyłby się tylko charakter. Ale zapewne wtedy do pewnego stopnia zanikłoby pojęcie piękna. Wszystko, co piękne stałoby się po prostu ... normalne. A to znów zmienia się w przeciętność. Koło się zamyka.

A wiara? Sztuka "ZAŚWIATY..." pokazuje alternatywną wizję drogi do nieba. Taką współczesną, taką namacalną i w tej sytuacji jakby - oczywistą. Tzw. "głęboko wierzący" (rozumiem przez to ślepo dążących za dogmatami, zamkniętych w zasadach i zastałych w poglądach ludzi ---> tak się popularnie rozumie to wyrażenie, choć tak być nie powinno - 'głęboko wierzący' to człowiek, który czuje wiarę głęboko w sercu, kieruje się sumieniem, chce być dobrym człowiekiem, kochać ludzi i poszerzać horyzonty, takie jest moje zdanie) mogliby się oburzyć. Ale przecież wiara to ważny aspekt życia na Ziemi. No właśnie - Ż Y C I A.  Które samo w sobie jest pełne wątpliwości, sprzeczności, swoich śmieszności. Podchodzenie to tego z dystansem i uśmiechem na twarzy nie musi oznaczać lekceważenia. Jedynie świadomość naszej ulotności i małostkowości. Podchodzenie do wszystkiego z postawą śmiertelnie poważną (nie wykluczam jej przydatności w niektórych sytuacjach) zdejmuje nam ten uśmiech z twarzy. A według mnie, nie warto go tracić.


strona spektaklu

wtorek, 1 lutego 2011

Pamiętniki Mirona w Kamienicy

Niesamowita muzyka. Współczesne brzmienie dźwięków - namacalne pobrzmiewanie historii. Akcja na wpół na scenie, na wpół przeniesiona na deski wyobraźni. Gdy rozlegają się silne dźwięki, pełne emocji głosy ludzi ukrytych w półcieniu, poruszających się jakby w zwolnionym tempie, i czas zwalnia. A ja mam dreszcze. Autentycznie. 

Przeplatanie akcji z naładowanymi energią piosenkami, grą światła, niemal żywą scenografią, dało niesamowity efekt. 
"To lubię - rzekłem - to lubię!"

Teatr Kamienica zaprasza nas na kawałek przeszłości ujętej w nowoczesnej formie (choreografem był Maciej "Gleba" Florek). Spektakl na podstawie wspomnień Mirona Białoszewskiego - "Pamiętniki z powstania warszawskiego" w reżyserii Jerzego Bielunasa oczarowuje. A może raczej ... każe siedzieć z otwartą buzią. Ja się przynajmniej na tym przyłapałam. Jednym słowem - wywarł na mnie duże, bardzo pozytywne wrażenie. Zawsze byłam zdania, że historię najlepiej poznawać poprzez źródła, które pokażą nam jak to było na prawdę. Daty, suche fakty. To jedno. Ale uczucia, autentyczne realia, bez koloryzowania, bez propagandy, to drugie. To są prawdziwe puzzle historii, zamknięte jednak w spreparowanym zwykle opakowaniu. Na szczęście niektórym chce się te puzzle poukładać. Wtedy inni mogą zobaczyć obrazek. I wyciągać wnioski. Odczuwać. Pamiętać.

Ludzie mają taką przerażającą zdolność przywykania nawet do tragicznej codzienności. Czy to w obozie koncentracyjnym, czy na wojnie, czy żyjąc trzy miesiące w piwnicach podczas bombardowań. Myślą i mówią o drobnostkach. Bo nie ma się gdzie umyć, bo nie ma drzwi do wychodka, bo Ixińska znowu mi podkradła kawałek sera. Tak to już jest. Bo co by się nie działo, trzeba przetrwać. A my, żyjąc w pokojowych czasach (względnie), możemy oglądać skrawki tej, niewyobrażalnej dla nas, rzeczywistości.

Po południu, odwiedziłam z Madeleine Dom Spotkań z Historią, aby obejrzeć wystawę "AMERYKANIN W WARSZAWIE - Stolica w obiektywie Juliena Bryana 1936-1974". Tematycznie i klimatycznie, potraktowałyśmy tę wystawę jako pewne ciekawe wprowadzenie do wieczornego spektaklu. Ten amerykański fotograf i filmowiec wytrwale dokumentował wydarzenia w Polsce. Dzięki niemu świat usłyszał jak na prawdę wygląda ta wojna. Jego zdjęć nie charakteryzuje wybitny warsztat, ale autentyczność i więź, jaką nawiązywał z ludźmi, gdy przekazywał ich historie. Widać na nich zniszczone budynki, zmęczonych ludzi. Ale prawie nigdy nie zrezygnowanych. Rozżalonych, zmartwionych - tak. Jednak przepełnionych wolą przetrwania najtrudniejszego i walki o lepsze jutro.