Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poczytaj. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą poczytaj. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 maja 2010

"JEDZ MÓDL SIĘ KOCHAJ" Elizabeth Gilbert


 To książka, którą teraz czytam, a właściwie, którą się delektuję - zakupiona podczas Międzynarodowego Dnia Książki w empiku. To opowieść o podróży – fizycznej i metafizycznej, w poszukiwaniu siebie. Kobieta po 30-stce znajduje odwagę by zmienić swoje życie i na nowo nauczyć się być sobą.  Niełatwo jest wyrwać się z torów, które z takim trudem układaliśmy. Ale co jeśli okaże się, że nie prowadzą tam, gdzie chcieliśmy dojechać? Czy dalej będziemy nimi ślepo podążać tylko po to by nie uznać czasu poświęconego na ich budowę za zmarnowany? Ludzie często tak robią. Ze strachu, że wykolejenie się będzie zbyt bolesne i nie znajdą innych torów, którymi mogliby spokojnie turkotać. Ale czy nie ciekawiej byłoby pozwolić sobie być pasażerem na gapę? Trochę poczekać, złapać się pędzącego gdzieś w dal pociągu i zobaczyć gdzie nas zawiezie? I ten złośliwy dreszczyk emocji, że konduktor może nas złapać!

Dzięki książkom łapię dystans. Gdy czytam o czyimś życiu, zdaję sobie sprawę z rzeczy niebywale oczywistej (jednej z tych oczywistości o których się zapomina) – że moje obecne życie może się w każdej chwili zmienić, jest tylko etapem, który nie będzie trwał wiecznie (na szczęście/niestety). Moim szczęściem nie jest tylko nauka i szkoła. Szczęście czerpię z siebie, więc gdziekolwiek będę, mogę być szczęśliwa. Dlatego nie ma sensu zanadto przejmować się sprawami, które zajmują nas jedynie przez chwilę (uwaga! Co nie oznacza bagatelizowania ich).

po prostu jedz
              módl się
               i kochaj

poniedziałek, 18 stycznia 2010

wspomnienia z Ostendy

 Rozprawiłam się w końcu z pierwszym opowiadaniem Schmitt'a, ze zbioru "Marzycielka z Ostendy", który dostałam na święta od Coco. Początkowo zmyliło mnie swoją sympatyczną zwyczajnością, choć czułam, że coś mnie z nim wiąże, że jest w nim coś magicznego. I nie pomyliłam się. Ładnie brzmiąca nazwa miasta, gdzie toczy się akcja tytułowej historii przywoływała z początku tylko niewyraźny obraz wspomnień. Z czasem, wciągając się w ten świat, coraz bardziej podejrzliwie wnikałam w zakamarki pamięci. Po odpłynięciu błogiego nastroju rozmyślań, zainspirowanych owym opowiadaniem, wygrzebać z pudełka ze starymi dziennikami fragment brudnopisu z wyjazdu rodzinnego do Belgii. Na marginesie widniał dumnie, nakreślony pod wpływem nagłej zachcianki, napis 'Ostenda', ozdobiony rysunkiem muszli i wodorostów. Bo tak skojarzyło mi się to chłodne miasteczko nad Morzem Północnym, gdy zobaczyłam je po raz pierwszy.

Choć wizja Ostendy z "Marzycielki.." znacznie różni się od tej, zapamiętanej przeze mnie, zafascynowała mnie na sobie tylko znany sposób; niczym głównego bohatera - panna Emma Van A. oraz jej zadziwiająca historia.

Zalały mnie urywki chwil, spędzonych w różnych miejscach Belgii i poczułam tęsknotę. Jak łatwo i szybko ulatują z nas wszystkie detale! Wcześniej karmiłam się nadzieją, że może uda mi się jeszcze raz zobaczyć starą, brukowaną Brukselę, czy zbadać uliczki wietrznej Brugii, gdy odwiedzę dziadków w Tervuren. Ale oni przeprowadzili się już z powrotem do Polski i jedyna łącząca mnie z tamtym światem nić - urwała się.

OSTENDA lipiec '08 

"Nasza druga większa wycieczka. Kurs - Ostenda! To przesiąknięte zapachem ryb miasteczko ma piękną szeroką plażę Morza Północnego, które widziałam pierwszy raz w życiu. Innych odstrasza zimna woda, ale ja uwielbiam ten klimat! Morska bryza, piasek, obmywająca stopy woda i mewy spacerujące beztrosko, jakby miały w nosie resztę zwiedzających..w końcu to ich teren. To bardzo w moim stylu (choć brzmi w jakimś stopniu oklepanie poetycko). Różnice poziomu wody są tu ogromne, nie to co w Bałtyku. Mama z niedowierzaniem patrzyła na dno zatoki portowej, gdzie kilka metrów wyżej jest wyraźnie zarysowana glonami linia wody w czasie przypływu. 

Podczas odpływu, morze odsłania rozległą plażę, na której porozrzucane niedbale leżą obrośnięte niezidentyfikownymi glutowatymi substancjami skały. Pomiędzy nimi znaleźliśmy całą gromadę maleńkich stworzeń, które, z przytwierdzonymi do siebie najróżniejszymi muszelkami, pływały niezgrabnie w kałużach ocieplonej słońcem wody. Przynajmniej tam, nie miało się wrażenia, że stoi się w samym środku burzy piaskowej. Spacer po tej zimnej plaży był bowiem swoistym peelingiem (dla masochistów), bo przez silny wiatr (momentami baliśmy się, czy nas nie zwieje) piasek zacinał po łydkach z zadziwiającą mocą. To chyba było powodem, którego moi rodzice sprytnie użyli jako argument, żeby stamtąd zwiać. Ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu, oczywiście. (...)

Reszta dnia minęła nam bardzo szybko, m.in. na próbowaniu miejscowych krewetek, które chyba z krewetkami niewiele miały wspólnego oraz spacerze promenadą, która dla mnie bardziej kojarzyła się z osiedlem niż naturą, ale niestety ludzie lubią się wciskać tam, gdzie jest zbyt ładnie. Na moją ukochaną plażę, oczywiście już nie zdążyliśmy wrócić. Jedyne co mi zostało to kieszeń bladych muszelek i włosy nasiąknięte solą do granic możliwości."

Problem z wycieczkami w większej grupie jest taki, że zwykle nie można robić tego, na co na prawdę ma się ochotę.

Moje marzenia o podróżach momentami bolą, bo to takie typowe dla młodych, którzy "mają jeszcze całe życie przed sobą" i tyle chcieliby doświadczyć. A na prawdę nielicznym te mgliste plany udaje się spełnić. Przeglądanie National Geographic Traveler, czy Voyage, bynajmniej nie pomaga. Na dokładkę - blog Karoliny i Sebastiana (który mam w czytanych) i umarł w butach! Rozmyślam o  niebieskich migdałach dopóki ktoś brutalnie nie strąci mnie na Ziemię. Nawet podróżowanie samotnie by mi nie przeszkadzało, mogłabym napawać się tym, co mnie otacza i poznać życie gdzie indziej, z zupełnie innymi ludźmi.

a to kilka zdjęć, które zrobiłam w tym belgijskim porcie: