piątek, 23 kwietnia 2010

ciastko


Mówi się, że można zjeść ciastko, albo mieć ciastko. Pytanie - czy wolimy cudowną perspektywę zjedzenia ciastka, czy uczucie przyjemności samego jedzenia? Jedno może trwać w nieskończoność, drugie tylko przez chwilę. Ważna jest jeszcze kwestia, czy po zjedzeniu ciastka będziemy żyli miłym wspomnieniem o jedzeniu go, czy też będziemy żałowali owej konsumpcji wspominając czasy, gdy ciastko jeszcze mieliśmy. Wniosek jest przykry - w obu przypadkach doświadczamy frustracji - albo nigdy nie zjemy ciastka ze strachu przed jego utraceniem, albo będzie nam przykro z powodu jego braku.

Niektórzy usilnie próbują zjeść ciastko i nadal mieć ciastko. I jest to wykonalne! Ale czy przypadkiem nie sprawimy wtedy, że ciastko przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie? Jeśli w każdej chwili możemy zjeść ciastko, przestaje ono być warte czekania. Wtedy nam się nudzi. Bierne przyjmowanie ciastka odbiera mu słodycz. 

A co jeśli mamy całe pudełko ciastek? Część osób zje wszystko naraz, żeby nikt nie podjadł w czasie nieobecności właściciela lub przez niemożność powstrzymania się, w końcu to wprost boskie ciasteczka. Ale nawet ulubione słodkości w nadmiarze powodują mdłości. Jak się zje za dużo, choć wiadomo, że są przecież takie smaczne, nie można już na nie patrzeć.

Chyba najlepiej mieć to jedno ciasteczko i co jakiś czas delektować się każdym malutkim kęsem. Taka ciasteczkowa wersja złotego środka.

Zdaje mi się, że ten mechanizm działa w wielu dziedzinach życia. Ale własną analogię...
znajdźcie sami.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

nowy zawodnik

Sprawa rysuje się tak: Pan Serce i Pan Rozum wcale nie są sami w tej grze. Jest jeszcze jeden zawodnik. Niestety jest bardzo sprytny i potrafi wmówić nam, że to, co się dzieje to nie jego robota. Jest jak sufler, który podpowiada nam jak się zachować, a my jeszcze myślimy, że sami na to wpadliśmy, albo gorzej - że dzięki Panu Rozumowi. Niestety dalekie to od prawdy, bo tajemniczy składnik, choć tak oczywisty, nie jest uwzględniany w tych wszystkich psychologicznych gadaninach o kłótni Rozumu i Serca. A gdzie dwóch się bije... Tam rządzi subtelna, nieugięta i bezkompromisowa Pani Chemia (dla przyjaciół - Pożądanie).


Spójrzmy prawdzie w oczy - ta panna jest nieujarzmiona i nie usprawiedliwia się racjonalnymi argumentami. Właściwie w ogóle się nie usprawiedliwia. Po prostu karze. Nawet jak się jej wypierasz, kiedy zamkniesz oczy i tak zmanipuluje przesympatycznych panów. Nawet uczucia nie są podstawą do tego w kim się zakochujemy. Gdyby ludzie słuchali Rozumu, a nawet Serca (choć to się podobno nie opłaca) - nie byłoby czegoś takiego jak tragiczna miłość. Ile razy zdarzyło się, że z jakąś osobą świetnie nam się spędza czas i rozmawia, ale nie ma tego iskrzenia? A osoba, z którą teoretycznie nie czujemy się tak dobrze - rozpalała w nas ogień i peszy. 


Odwieczna zagadka. 



niedziela, 18 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. III

NA PEŁNYM MORZU 




Wieczorem znów wypływamy na pełne morze. Z tą różnicą, że najbliższe dwie doby w całości spędzimy na wodzie. A na statku nawet szybki prysznic, czy przebranie się z dziesiątek warstw ubrań, staje się problematyczne. Kurs – Monaco!








Czas tutaj płynie zupełnie inaczej niż na lądzie. Zdaje się, że coś takiego jak dzień i noc nie ma znaczenia. Żyje się od wachty do wachty. Spanie, obiad, wachta, wachta, spanie, nieustanne kołysanie. Między 4 a 8 rano mamy wachtę nawigacyjną. Od mżawki przechodzi do ulewy. Wiatr jest tak słaby, że musimy wciąż zmieniać kurs, przez co nieustannie jesteśmy zaprzęgani do lin. Przemoknięta stoję na lewym oku i uważnie wpatruję się w horyzont, cała trzęsę się z zimna. W końcu trafiam do kabiny nawigacyjnej, gdzie otępiale patrzę się na radar. Po tych męczących godzinach na pokładzie w końcu możemy się położyć. 











Jako że na zewnątrz dużo lepiej znosi się przechyły, wykorzystaliśmy wolny czas na oddychanie świeżym powietrzem. I wybraliśmy świetny moment, bo akurat pojawiły się delfiny wywołując wszechobecny entuzjazm i pospieszne kursowanie pod pokład po aparaty.











Po integracji z naturą przyszedł czas na kolejną zmianę. Długą noc obserwowania morza i przeciągania lin umilają nam śpiewane półgłosem szanty i rozważania kulinarne (marynarze lubują się chyba w słonych, jak morze, potrawach). Ślimaczym tempem zmierzamy ku Monte Carlo.













Ad. Zdjęcia zamieszczone w tym poście są autorstwa Janka P :)









czwartek, 15 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. II

MIASTO NAPOLEONA

Obraliśmy kurs na Elbę. To ta sławna wyspa na wschód od Korsyki, na którą  w 1814 został zesłany Napoleon Bonaparte po przegranej bitwie pod Lipskiem. Do portu jej stolicy – Portoferraio – docieramy po południu. Po wysprzątaniu naszych kajut zapuszczamy się w końcu w uliczki tego włoskiego miasta. Pech chciał, że był to czas sjesty, więc okolica wyglądała na uśpioną, ale to tylko ośmieliło nas do wędrowania jej po zakamarkach. A właściwie wspinania się, bo teren Elby jest dość górzysty. Miejscowi znaleźli na to prosty sposób – rzadko chodzą pieszo. Na każdym rogu można znaleźć mnóstwo starych rowerów i skuterów. 



Samochodów też tu pełno, choć warunki do manewrowania są trudne. Nowoczesne pojazdy tak kontrastują z odpadającym tynkiem ceglanych domów i powywieszanym wszędzie praniem, że całość tworzy zabawny, choć urokliwy, efekt. 

Which way to go?

Za obowiązkowe miejsca do zwiedzenia uznajemy plażę, pizzerię i dom Napoleona – Villa de Mulin. Każdorazowo wymaga to kluczenia pomiędzy pomarańczowymi budynkami, bo nawet nie było gdzie zakupić plany miasta, ale w końcu dopinamy swego.

Plaża nas nie zawiodła. Kamienisty brzeg okalają wysokie skały tworząc małą zatoczkę. Zachwycające się widokami dziewczyny mają już kieszenie pełne najrozmaitszych kamyków. Podobno, kto zbiera kamienie, ma ciężkie życie, ale wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi zaryzykować. W końcu, czym jest życie bez odrobiny ryzyka.







Na plaży spędzamy chyba najwięcej czasu, cieszymy się panującym tu spokojem i wrażeniem jakby ten zakątek na chwilę był tylko nasz. Smutno jest myśleć, że możemy tu już nigdy nie wrócić. Ale na tym polega podróżowanie - właśnie przez tę świadomość bardziej doceniamy każdą chwilę.






Dom Napoleona mijamy kilka razy nie spostrzegając go. Jest tak skromny, że widać, iż nie planował zostawać tu na długo. Jedyne, co przykuwa naszą uwagę to stojąca na podwórzu kamienna wanna i wypisany ręką gospodarza tekst „Napoleon jest szczęśliwy wszędzie”, w jednym z pokoi.




Jedyna czynna o tej porze knajpa serwuje nam tradycyjną pizzę włoską. Wbrew naszym oczekiwaniom jest… kwadratowa i nie smakuje jak nic nam znanego. Pierwotnie pizza była pożywieniem biedoty, która wrzucała na ciasto wszystkie resztki, które wpadły jej w ręce. Na szczęście teraz traktuje się to inaczej. 

Wypływamy z Portoferraio najedzeni, obkupieni w pocztówki, z mnóstwem zdjęć, obolałymi nogami i cudownymi wspomnieniami pełnymi śmiechu, włoskich uliczek, morza i oswajania Marty z kotami.


























wtorek, 13 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. I

Od rejsu, który odbył się 19-29.02 minęło już trochę czasu, ale jako że żyję obecnie w biegu, relacja pojawia się dopiero teraz. Ale na szczęście na opowieści nigdy nie jest za późno.
Zapraszam na pokład! :)



Pogorią po morzu liguryjskim





Pierwszy dzień to czas na szkolenie i zapoznawanie się z jachtem. Mimo 24-godzinnej podróży wszyscy są zdeterminowani nauczyć się skomplikowanej terminologii ożaglowania naszej łodzi. Pogoria na tydzień ma nam zastąpić dom. Porządny dom ma swoją rodzinę, więc i my zostajemy podzieleni na cztery wachty - od teraz mamy wspierać się wzajemnie w każdej sytuacji. Jako porządne rodziny mamy także głowy, którymi zostali oficerowie. Taki system znacznie ułatwia sprawne działanie na statku. Co cztery godziny zmieniają się wachty: nawigacyjna i bosmańska. Tzw. kambuz (członkowie wachty zmieniają się w przyjdź-podaj-pozamiataj, kuchcików i kelnerów) trwa całą dobę. Wszystko jest nowe, załoga jest podekscytowana i co chwila słychać szepty: „kiedy w końcu wypłyniemy?”




Jednak odbicie od keji w Livorno, skąd zaczyna się nasza przygoda, jest zaplanowane dopiero na następny dzień po obiedzie. Korzystając z okazji śmiałkowie, pod opieką oficerów, wspinają się na reje. Już podziwiamy widoki z pierwszej platformy (ok. 12m), ale to dopiero 1/3 drogi na top masztu. Słabi niech lepiej nie patrzą w dół, bo wysokość i sposób przemieszczania się, może zawrócić w głowie.






Po zmroku Livorno zaczyna naprawdę żyć. Oświetlone portowe miasteczko z rzędem palm na brzegu i odbijające się od tafli wody światło księżyca, tworzą cudowny klimat. W końcu zaczynamy czuć, że opuściliśmy zimną, zaśnieżoną Polskę. Pięcioosobową grupką przechadzamy się głównym deptakiem i zwabieni zapachem pizzy, raczymy się lokalnymi przysmakami, które udaje nam się zamówić mimo lekkich barier językowych. Kolejnym miejscem, w które zawiodło nas dzieło przypadku, była mała kawiarenka, która jednak budziła dookoła wiele emocji. Przepełniona była po brzegi, włącznie ze stolikami na zewnątrz, pomiędzy którymi zaczęli się zbierać ludzie z najróżniejszymi instrumentami. Zaciekawieni, zajadamy pizzę na brzegu pobliskiej fontanny, czekając, do czego doprowadzi to spontaniczne zbiorowisko muzycznego fachu. Już po chwili blues zaczyna rozbrzmiewać w wąskich, kamiennych uliczkach. Niebo jest bezchmurne, a klienci popijają wino i kołyszą się do rytmu w oparach dymu. Mogłabym tam siedzieć do rana i wsłuchiwać się w te porywające dźwięki. U nas życie miejskie tak nie wygląda. Niestety trzeba wracać na pokład, bo zaczynamy od północy wachtę trapową, czyli pilnowanie, aby nikt niepożądany nie pałętał się po pokładzie.


W ramach szkolenia mamy także zapoznanie się z pozycją zwaną „oddawanie hołdu Neptunowi”, czyli przewieszenie się na burcie tak, żeby bezpiecznie zażywać przyjemności ewentualnej choroby morskiej. Niestety okazuje się ona bardzo przydatna, gdy wieczorem wypływamy poza falochron i zaczyna porządnie bujać. Dla takich szczurów lądowych (lub mazurskich) jak my, ciężko przyzwyczaić się do nowych warunków. Za wszelką cenę staram się utrzymać obiad w brzuchu, jednak moje modlitwy nie zostają wysłuchane. Pierwsza noc jest ciężka. Wiemy jednak, że morze to nie miejsce dla mięczaków, więc traktujemy to jako wypróbowywanie w praktyce znanego powiedzenia – co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. 










sobota, 3 kwietnia 2010

pałac



Moje ostatnie odwiedziny w dziupli zmieniły się w wędrówkę. Wędrówkę po pałacu. Pałacu ludzkiego umysłu. Bo sowa powiedziała, że tak właśnie lubi to sobie wizualizować, że może pewnego dnia znajdę własne wyobrażenie. Ale takie bardzo mi się spodobało. Tym bardziej, że brzmiało znajomo. Gdy jeszcze chodziłam z Coco do szkoły, latem wychodziłyśmy na długich przerwach na dwór i leżąc na trawie z dala od boiska, czytałyśmy na głos rozmowy terapeutyczne. Na początku, gdy mi je pokazała byłam sceptycznie nastawiona. Siedziało we mnie przekonanie, że terapia to coś dla ludzi niezrównoważonych. Tymczasem okazało się, że to jedna wielka zgrabna metafora ludzkich problemów. Przenosząc wszystko do świata wyobraźnie, można znaleźć wiele analogii i wyciągnąć wnioski, na które by się nie wpadło! Rozmowa była o relacjach damsko-męskich i oczekiwaniach kobiety. Że dusza jest jak pałac. Stroi się nie wiadomo jak, by zwabić księcia na białym rumaku, ale w środku mieszka mała dziewczynka, która chce by się nią zaopiekować. A to, czego książę na białym rumaku nie znosi najbardziej, to być zamkniętym w zamku. Trzeba pozwolić małej dziewczynce dorosnąć. To w skrócie o motywie zamku.

Rozmawiałyśmy o rozwoju i pracy nad sobą jak o poznawaniu owego pałacu i pielęgnowaniu go. Pierwszy przykry wniosek był taki, że większość ludzi całe życie zostaje w holu. Wynika to chyba ze strachu, że to, co zobaczą im się nie spodoba. Ale jeśli już ktoś zadomowi się w kilku pokoikach, kuchni i łazience to mu tak dobrze, że kostnieje w przeświadczeniu o sobie. Choć się zmienia, (bo to u człowieka naturalne) nadal ma o sobie takie samo wyobrażenie. A gdy nie znamy siebie, swoimi błędami, których przyczyn nie znamy, możemy ranić innych. Dlatego ja uważam, że zwiedzanie owego pałacu jest bardzo ważne. Trzeba troszkę odwagi by otworzyć drzwi, za którymi nie wiemy, co się kryje. Możliwe, że znajdziemy tam miejsce, w którym będzie nam się żyło dużo wygodniej, lub po prostu będziemy mieć więcej przestrzeni. Z resztą sama istota zwiedzania jest niezwykła. Można odkryć rzeczy, których wcale nie spodziewalibyśmy się znaleźć. To optymistyczna wersja. Co jeśli wszystko będzie zakurzone, a po podłodze będą biegać szczury? Niektórzy od razu po zaglądnięciu przez dziurkę od klucza zwiewają gdzie pieprz rośnie. Ale można mężnie wkroczyć z trutką i odkurzaczem, zrobić porządek. Nie taki diabeł straszny, gdy widzimy go z bliska. A jaka satysfakcja! Niestety sama perspektywa jakiejś pracy nad sobą wielu ludzi odstrasza, ( w końcu jest bardzo ciężka), więc pozostawiają takie zagracone i brudne pokoje wmawiając sobie, że nie istnieją. Ale one gdzieś w nas są. Co jeśli niespodziewany gość otworzy te drzwi? Co sobie o nas pomyśli? A my nie będziemy mogli ratować sytuacji i tylko wzruszymy ramionami. Takie ciemne zakamarki egzystują sobie w nas bez kontroli. Trzeba, więc znać cały pałac by móc je kontrolować, bo tak jak dziecko pozostawione same sobie, rozrabiają.