Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 sierpnia 2011

'ALIEN' Teatr Palmera Eldritcha


/6.07.2011/

Nasze dotychczasowe doświadczenia maltańskie owocowały dziwnym poczuciem niezrozumienia. Czy to oznacza, że nie czujemy zwyczajnie współczesnego teatru? A może dlatego, że przedstawienia nie mają większego sensu? Brak konkretnej fabuły stał się normalnością i wydarzenia mające miejsce na scenie przypominają raczej rodzaj permofmance’u pełnego obsceniczności. J. twierdzi, że po powrocie musimy pójść na coś bardziej klasycznego…na odtrutkę.

Przedstawienie ALIEN miało miejsce w poznańskim Ośrodku Teatralnym Maski. Mimo, że udało nam się zdobyć podręczny plan miasta, nadłożyliśmy drogi, bo nigdzie nie było widać numerów ulic a mieszkańcy zdają się żyć w błogiej nieświadomości tego, gdzie właściwie żyją. Dotarliśmy na miejsce w ostatniej chwili! W sali większość miejsc była zajęta, więc zasiedliśmy w rzędach puf, gotowi na kolejną porcję psychodelicznej wizji jakiegoś reżysera mówiącego o sobie „wizjoner nowych czasów”.

Pierwsze pozytywne zaskoczenie – przedstawienie jest po polsku. Nie było to takie oczywiste, bo festiwal jest międzynarodowy.



„Przedstawienie ALIEN powstało we współpracy z nowojorskim dramaturgiem Howardem Pflanzerem. (…) W tym spektaklu ekologiczne paranoje spotykają się z hipotezami o pozaziemskich cywilizacjach, a poznańska grupa komunikuje z amerykańskim freakiem.”

Opis tym razem całkiem trafny. Zdaje się, że autor miał ambitny cel edukacyjny. Kolejny raz mielenie tematu recyklingu i ekologii. Szkoda tylko, że zapomina się o tym drobnym fakcie, że nawet jeśli biedna szara masa będzie segregować odpadki to nic to nie da jeśli ludzie, którzy mają zajmować się przetwarzaniem surowców dla dobra naszej kochanej Matki Ziemi, będą myśleli wyłącznie o własnym proficie. Podobno w większości przypadków nie wykorzystuje się powtórnie np. plastikowych butelek, bo mniej energii pójdzie na spalenie tego niż na przetworzenie. Tyle że gubimy gdzieś po drodze sens. Chodzi przecież o to by nie musieć produkować nowego plastiku a nie tylko o to, by pozbyć się zużytego nadmiaru.

Na szczęście 5-osobowa trupa postanowiła ugryźć temat nieco lżej. Zakładając, że opowiadanie, czy krytyka z ludzkiej perspektywy nie będzie obiektywna, stworzyli sytuację kiedy to ocenę mają wystawić nam Obcy. Bardzo dużym plusem jest sposób ekspresji wizualnej. Efekty świetlne i wideo wprowadzają klimat lekko oniryczny. Bardzo podobała mi się  scena przypominająca jakby rytualne tańce Obcych. Ciemność. Z sufitu zleciała kula błękitnego światła. Kontury ciał z koronami przypominającymi inspirację Posejdonem z Małej Syrenki, żarzącymi się tak samo błękitnym światłem, wykonywały nieludzkie, falujące ruchy wkoło owej tajemniczej kuli w takt osobliwej muzyki.

Z kolei efekt komiczny wywołało włączenie scenek z życia w treść przedstawienia. Podstawę scenariusza tworzyła komunikacja między wspomnianym Howardem a aktorami. Na ścianie z malutkich białych ekraników (które potem okazały się być opakowaniami na jedzenie „na wynos”), pojawiała się twarz Amerykanina piszącego kolejne maile do współtwórców spektaklu. Potem widzieliśmy adresatów żywo i czasem mało subtelnie komentujących wymianę zdań. Kolejne sceny są próbą jak najlepszej interpretacji zadanego problemu. Zza białej ściany wychodzą dwa UFOki z zielonymi, wielkimi niczym wodogłowie, czaszkami. Jeden zaczyna pochłaniać plastikową siatkę. Łapie się za brzuch, ucieka w bezpieczną wnękę. Spina się spina, a w końcu spod pupy wyrasta mu kwiatek i z dumą przychodzi go pokazać publiczności. Konsternacja. Drugi zielony z oburzeniem zdejmuje maskę i wrzeszczy:
- Co ty sobie myślisz? Tego nie było w scenariuszu! Albo grasz albo srasz – zdecyduj się!
- Ale… to taka metafora miała być. Że recykling!



Cała sala zaniosła się śmiechem. Bo nagle ta metafora stała się jasna. To niejako, rozebranie, czy zdemaskowanie sztuki dało mi do myślenia. Na temat tego jak głęboko to zmetaforyzowanie może jeszcze zajść. Mam wrażenie, że w większości pseudonowoczesnych przedstawień, jedynie autorzy wiedzą o co chodzi. Jeśli mądry przekaz, czy głębsze znaczenie gdzieś się kryje, jest ono bardzo dobrze ukryte.

środa, 27 lipca 2011

'I APOLOGIZE' Gisèle Vienne


koncepcja: Gisèle Vienne
tekst, lektura tekstu: Dennis Cooper
muzyka: Peter Rehberg
projekt lalek: Raphaël Rubbens, Dorothéa Vienne-Pollak i Gisèle Vienne
współtworzą i występują: Jonathan Capdevielle, Anja Röttger i Jean-Luc Verna


                       /5.07.2011/

Pierwszej dawki teatralnych nowości zażyliśmy w halach MTP (Międzynarodowych Targach Poznańskich). Ten ogromny teren wyglądał cicho i spokojnie, co wzbudzało w nas podejrzliwość, ale gdy znaleźliśmy się już w tłumie ciekawej świata, międzynarodowej mieszanki fanów teatru, wczuliśmy się w klimat.

I Apoligize to pierwszy całkowicie autorski spektakl Gisele Vienne. (…) Przez wiele osób uważany jest za jeden z najodważniejszych w jej twórczości. Jego punktem wyjścia jest rekonstrukcja wypadku.  Młody mężczyzna reżyseruje mężczyznę i kobietę – przypominających barokowo-rockowe ikony – oraz ponad dwadzieścia nastolatków reprezentowanych przez lalki. Za ich pomocą odtwarza kolejne wersje wypadku, próbując dotrzeć do prawdy na temat prawdziwego zdarzenia. Rzeczywistość okazuje się jednak subiektywna, pełna luk, szczelin, które wypełniają nasze fantazje. Gdzie przebiega granica między prawdą a wyobrażeniem? Jak odróżnić fikcję od rzeczywistości? – to pytania powracające w całej twórczości Vienne. Czytane przez Dennisa Coopera na scenie monologi i fragmenty poezji pozostają w intymnej relacji z linią muzyczną przedstawienia. Słowa, obrazy, muzyka, działania sceniczne dopełniają się, prowadząc nas ku ciemnym obszarom istnienia, gdzie dominuje pożądanie, śmierć i zbrodnia.

Intrygujący opis i elementy teatru lalek bardzo mnie zaciekawiły. Tymczasem okazało się to być jednym wielkim gównem. Zalatującym brutalnością, transseksualizmem i bezsensem. Dźwięki, których nie można nazwać muzyką, rozdzierały uszy, budziły niepokój, powodowały gęsią skórkę i chęć natychmiastowego opuszczenia budynku. I niektórzy tak zrobili. Mniej odważni tylko zatykali uszy. Słowa dochodzące z głośników nie miały najmniejszego powiązania z tym niemym, mrocznym cyrkiem, który odbywał się na scenie.

kiedy jej plecy się rozdarły
I zbryzgały nas
Pod błyskawicą mego pasa
Gdy wpełzła
W ruchome piaski mego łoża

Kiedy ją poddusiłem,
Uniosłem klapę od sedesu
I uderzyłem w twarz
Aż ujrzała naszyjnik
Którym ją obdarowałem.

Nie ten chłopak, który śnił, że ono zostanie magikiem. Nie ten chłopak, który sądził, że ono przetrwa wszędzie, jak autostrada. Nie ten chłopak, który osunął się na chodnik, jakby to był jego śpiwór. Nie ten chłopak, który je zaćpał i próbował uciec jak jego zakładnik. Nie ten chłopak…

Fragmenty tego bełkotu pochodzą z tłumaczenia skryptu. Tekst w oryginale był po angielsku. Poeta, który go czytał, Denis Cooper, deklamował go z zimną krwią, bez jakiegokolwiek zabarwienia emocjami. Nieważne czy właśnie mówił o problemach z narkotykami, niezidentyfikowanym chłopakiem/dziewczyną, czy też dramatu własnego jestestwa. Do tego tak niewyraźnie jakby sam był pod wpływem.

Lalki w skali 1:1, które były jedynymi postaciami, wartymi uwagi i grającymi swoje role niezwykle autentycznie, traktowano brutalnie, wywlekając je i pakując z powrotem w drewniane trumienki, które równie dobrze mogły uchodzić za skrzynie na owoce.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co było dominantą tego przedstawienia, powiedziałabym, że miotanie się w tę i nazad faceta sprawiającego wrażenie zawładniętego wszechobecnym brudem, z rowkiem na wierzchu oraz ujawniające się nieco później szaleńcze wygibasy czarnowłosej kobiety, która w swej zwiewnej mini spódniczce i białej twarzyczce przypominała owe martwe lalki.

NIE POLECAM.




Szukając innych opinii w internecie na temat tej wzbudzającej skrajne emocje twórczyni natknęłam się na dwa ciekawe teksty:
1. Bronię Gisele Vienne  -> zachęcam do zapoznania się z moim komentarzem pod artykułem

maltańska przygoda

Nasze wakacyjne przygody rozpoczynamy od wyprawy do Poznania, na festiwal teatralny MALTA. To już 21. edycja. Jako, że wiele rzeczy dzieje się tam równolegle, musieliśmy stworzyć swój własny grafik. Każdy bilet trzeba było kupować oddzielnie, ale większość udało się zdobyć. Wszystko wydaje się być ciekawe, ale jak będzie w rzeczywistości, przekonamy się sami. Z samym pobytem w Poznaniu też było duże zamieszanie. Mieszkanie, które wydawało się być pewniakiem, w ostatniej chwili odwołano i musieliśmy obdzwonić wszystkie możliwe kontakty aż w końcu udało się! Po wielu nerwowych chwilach i zgubnych nadziejach, los opowiedział się po naszej stronie. Stara kamienica w centrum Poznania przyjęła nas swoimi wysokimi sufitami z antresolą, dziwacznym sąsiedztwem i luzackim współlokatorem. Jako profesjonalni podróżnicy przygotowaliśmy także lekko eksperymentalne menu na cały wyjazd. Plan dnia wyglądał więc nad wyraz zachęcająco:
12:00 – początek dnia, ostatnie chwile wylegiwania się w łóżku
12:30 – pisanie relacji teatralnych z poprzedniego dnia
13:00 – pichcenie pyszności
15:00 – wyprawa na zakupy do Starego Browaru na następny dzień
16:00 – 23:30 - teatralna część dnia połączona ze zwiedzaniem miasta

Zapraszam Was na maltańską przygodę.


wtorek, 29 marca 2011

Chodź do teatru!


iiiiiiiiiii .... AKCJA! Akcja - improwizacja. Dzisiejszy dzień poświęciłam dla teatru. Dzień niepowtarzalny, bo skumulowały się wszystkie najciekawsze wydarzenia zorganizowane z okazji 50. Międzynarodowego Dnia Teatru. Niestety tyle tego było, że jak to w życiu bywa, trzeba było z czegoś zrezygnować. Mój skrzętnie opracowany pod każdym względem plan zawierał:

1) 10:00 - Krakowskie Przedmieście - na dobry początek dnia oglądanie wystawy DSH na świeżym powietrzu o historii kolarstwa w RP oraz śmianie się z bicykli oraz szorcików panów kolarzy.
- Sklep z kanapkami - na drugie śniadanie tarta z kurczakiem z curry na ciepło 
    
2) 11:30 - Powiśle - Teatr Ateneum - Teatr z taśmy - projekcja spektaklu Król Edyp Sofoklesa w reż. Gustawa Holoubka, na który to cudem zdobyłam wejściówki mimo, że w informacji ciągle powtarzali, że nie ma miejsc. Po małym wprowadzeniu pani Anety Kielak i rozdaniu prezentów dla widzów w postaci albumów dotyczących spektaklu, który był wystawiany w 2004 r. po czym sfilmowany rok później. Znany mi już z Lawy głos Holoubka pobrzmiewał pomiędzy epejzodionami, wciągając jeszcze głębiej w ten antyczny kryminał, w którym każdy nieustannie powołuje się na swą śmierć tudzież komuś śmiercią grozi. Niesamowite operowanie światłem. Śmiem wnioskować, że Holoubek się w tej formie ekspresji lubował. Światłocień jako forma kontrastująca dobro i zło. Mrok ukrywający straszne sekrety i odważne światło wydobywające je na wierzch. Noc jako smutek i poniżenie, dzień jako chwała i szczęście (rozmowa z Tyrezjaszem). Mimo przeniesienia na ekran, cała koncepcja teatralna została niezmieniona. Aktorzy mieli do dyspozycji jedynie własne ciała, głosy, światło, interakcję. Nic poza tym. A jednak w umysłach widzów akcja toczyła się wartko, wyobraźnia dorabiała resztę - pomieszczenia, krajobrazy. Magia teatru.

W roli głównej Piotr Fronczewski. Początkowo rozczarowała mnie jego mimika. Choć idealnie modulował głosem, jego oczy były martwe. W ogóle całą postać wykreował na bardzo ..kamienną. Słabość ujawnia jedynie w objęciach Jokasty - wtedy możemy dostrzec jak przez zasłonę, nie tyle znaczenie jego rozpaczliwych słów, ale żywe emocje. Pytanie tylko, czy tulił się do niej jak do żony, czy jak do matki? (<--haczyk) A może to nie ma znaczenia, każdy potrzebuje czułości. 

3) 13:00 - Teatr Ateneum - Oszustwa teatralne - pokazo-wykład ze scenografem Marcinem Stajewskim, który wprowadzał widownię (ku mojej rozpaczy - zachowującej się jak gimnazjaliści, w złym tego słowa znaczeniu, ze swoimi idiotycznymi komentarzami właśnie wtedy gdy chłonęłam cudowność chwili) w niektóre tajniki 'efektów specjalnych'. W demonstracjach pomagali wolontariusze. Choć, jak sam podkreślił prowadzący, nie jest to najnowsza technologia, i tak robiła bardzo pozytywne wrażenie. Szczerze mówiąc niewiele razy było mi dane zobaczyć tak efektowne wykorzystanie wiatru, świateł i mgły podczas spektakli, więc był to kolejny atut. 

Po wszystkich oficjalnych zajęciach przyszła pora na tzw. atrakcje dodatkowe, czyli można było wysłać pocztówki z kadrami z przedstawień na koszt teatru oraz zrobić sobie zdjęcie z elementem teatralnej garderoby, czego też nie omieszkałam uczynić :)

4) Pędem do centrum podzielić się wrażeniami z panem J. przy kubeczku gorącej kawy.

5) 15:30 - Powiśle - Teatr Polski - festiwal taneczny SPONTAN, gdzie występowała moja dobra koleżanka Lena wywijając zgrabnie w białym kostiumiku. Niezmiernie żałowałam, że nie mogłam zostać do końca, a jedynie na kilka występów. Choreografia dziewczyn-samurajek zrobiła na mnie powalające wrażenie (ależ ja bym tak chciała!).

6) 16:00 - Centrum - Teatr Dramatyczny - Niecodziennik - warsztat inspirowany spektaklem Córeczki - prowadzony przez dwie bardzo otwarte, żwawe i pomysłowe kobitki - Olę i Gochę. Skutecznie rozruszały cale towarzystwo serią zadań, nie zawsze łatwych. Nie na co dzień patrzy się nieznajomemu tyle czasu prosto w oczy. Kumulująca się energia jest niesamowita! Po małej integracji przeszliśmy do rzeczy. Tyle się działo! Jednak nie sposób tak do końca to opisać, bo wiele działo się niewerbalnie. Bawiliśmy się ruchem, przestrzenią, czasem, wzrokiem, intuicją. 

Nasze pierwsze zadanie wyglądało tak:
Chodziliśmy wzdłuż sali energicznym krokiem, imitując uliczny ruch. Na znak 'tu i teraz' zatrzymywaliśmy się i odgrywaliśmy improwizowaną sytuacje z najbliższą osobą. 
~ Pierwsza scenka to spotkanie dawno niewidzianego znajomego. Trafiłam na Gochę, która zdawała się tak niewymownie cieszyć ze spotkania mnie, że nie miałam najmniejszych problemów z wczuciem się w tę, skądinąd dziwaczną i aż nazbyt ekspresyjną, rozmowę.
~ Druga scenka to kłótnia. Większości osób sprawiła najmniej problemów. Choć nigdy tak na nikogo nie wrzeszczę, idea zagrania tego niebywale mi się podobała, choć pod koniec naszej małej historyjki ledwo powstrzymywałam się od śmiechu. Jako że było nas nieparzyście, trafiłam do kłótni w trójkąciku, co wyszło jeszcze dynamiczniej - a temat zawiązał się sam. 

zaczynam wrzeszczeć na faceta
- Jak mogłeś mi to zrobić! A ja ci zaufałam! Zdajesz sobie sprawę, co narobiłeś?! Nigdy ci tego nie wybaczę!!!!
- To nie moja wina! To nie było tak, o co ci chodzi, kobieto!?
dochodzi druga dziewczyna
- Kim ona jest, co?! Widziałam jak trzymaliście się za ręce! Co to ma znaczyć?!!!! 10 lat! 10 lat, a tu cooooo?!!!! Widzisz to lafiryndo?! (tu pokazuje wyimaginowany pierścionek) Kim ty w ogóle jesteś?!
- Kim ja jestem?! (tu do chłopaka) Wyjaśnisz mi, co tutaj się dzieje? Nie posądzałam cię, że spotykasz się z kimś innym. To zmienia postać rzeczy!!
- (chłopiec ucieka do grania idioty odkąd druga dziewczyna pojawiła się na horyzoncie - mówi do tej dziewczyny) Ale ja nie znam tej kobiety, kochanie!
- (ja) Jak to nie znasz?!! Teraz jeszcze się wypierasz?! Ty bezczelny! Kim jest ta dziewczyna, odpowiadaj! (...)

Tak to kłócąc się rozkosznie doszliśmy do nadal improwizowanego happy endu, iż rzeczony chłopak ma brata bliźniaka i nastąpiła niefortunna pomyłka.


Okazało się także, że te warsztaty to nie tylko jednodniowe wydarzenie, ale mały projekt prowadzący nas ...prosto na scenę! Tak więc zapewne będzie można zobaczyć nasze na wpół improwizowane efekty. Bardzo mnie to cieszy także dlatego, że w  grupie, która się na zajęcia dostała jest mnóstwo ciekawych osób, które chętnie poznałabym lepiej. A wspólna praca, do tego tak angażująca emocje, pozwala na nieskończoną ilość interakcji!

niedziela, 27 marca 2011

'Córeczki'

W Cafe Kulturalna pokazano coś, co nas obnażyło. Nas - kobiety. Na szczęście lub nieszczęście, duża część młodej męskiej publiczności nie zdołała uchwycić głębokiego sensu kobiecych głosów. A bywały głośne. I szeptem mówione. I chórem. Zabawne i ironiczne, drugi raz zrozpaczone, złe, sfrustrowane. Bo "Córeczki" to sztuka o kobiecym dorastaniu - swoistej metamorfozie z dziewczynki w kobietę. Istoty świadomej tego jaka jest, kim jest i czego pragnie. Zdobycie takiej wiedzy wcale nie jest łatwe. To walka z samą sobą. O ideały, które burzy rzeczywistość, o możliwość kształtowania siebie, o niezależność, o swoją prywatną erotykę, o miłość. 

Scenariusz został stworzony przez Małgorzatę Głuchowską i Justynę Lipko-Konieczną na podstawie I tomu pamiętników Zofii Nałkowskiej oraz fragmentów innych tekstów. Przewodniczkami po tym świecie przełomu XIX i XX wieku oraz uniwersalnym świecie kobiecych odczuć, prowadzą widzów cztery dziewczyny. I każda z nich jest... Zofią Nałkowską: Agnieszka Hajkiewicz, Lan Pham, Kasia Wąsikowska, Kasia Zimowska. Reprezentują myśli, z którymi tak wiele dziewczyn mogłoby się identyfikować. Do tego nie są ani profesjonalnymi aktorkami ani przypadkowymi osobami. Każda z nich coś tworzy. Czy to wiersze, czy opowiadania, czy bloga. Przelewają na papier (także elektroniczny) siebie i nie ważne w jakiej formie - liczy się samo tworzenie. Dzięki temu ich postacie są jeszcze bardziej realne i autentyczne. Są pomostem między dawnymi czasami a teraźniejszością. I dowodem na to, że w kwestii dojrzewania, nadal nic się nie zmieniło.

Sam spektakl był niesamowity i nieprzewidywalny. To właśnie lubię w teatrze - jego nieprzewidywalność. I ulotność. Świadomość namacalności i uchwycenia chwili nadaje oglądaniu przedstawień odmiennej, wyższej rangi. Każda próba nawet, jest nieco inna, nigdy się tak samo nie powtórzy. Jak w życiu.

"Córeczki" to idealny wprost materiał do analizy i interpretacji! Uczą nas tego uparcie na lekcjach języka polskiego, tymczasem przydałoby się to w naszym życiu kulturowym. Zrobić burzę mózgów, wymienić wrażenia. Bo tutaj właściwie nic nie jest powiedziane bezpośrednio. Nawet słowa, które mają oczywisty sens, zostały powiedziane nie bez przyczyny. Są częścią budowania atmosfery, zapasem przestrzeni do mówienia między wersami. Trudno w ogóle opisać fabułę. Było wiele scen niejasnych, jak choćby mówiąca w niezrozumiałym języku (skandynawskim?) piękność w sukience ze skóry. Karola stwierdziła, że to musi być jedna z kobiecych ról - postrzegana jako zwierz łowna. I to było bardzo trafne spostrzeżenie! Szczególnie zważając na zachowanie 'studencików' i ich pokazowy taniec siły.. Także monolog kobiety, która bardzo realistycznie wyrywała sobie zęby na scenie. Od tego charakterystycznego chrupnięcia przechodziły mnie dreszcze. Jak rozumieć opowieść, wywijającej w czarnym body kobiety z dwiema parami oczu, o młodej dziewczynie i straszliwym smoku, który nad ranem (w łóżku) okazywał się być księciem? Albo dziwaczny taniec kobiety-żyda? 

Jeśli oglądaliście spektakl, podzielcie się własnymi interpretacjami - zróbmy burzę mózgów!


poniedziałek, 7 lutego 2011

ZAŚWIATY, czyli czy pies ma duszę?

Ciemno. Miasto nocą. Panienka w kowbojskim kapeluszu i Panienka w kowbojskich butach zmierzają do OCH-teatru by się pośmiać. 


Debiut reżyserski Marii Seweryn wzbudza bardzo duże zainteresowanie, mimo że premiera odbyła się w 2009 roku. I nie mam wątpliwości dlaczego. Sztuka jest bezlitośnie śmieszna. Jednak to czarna komedia. Połączenie nieraz trudnych tematów z komizmem postaci (wystarczy spojrzeć na bohaterki - trzy striptizerki ginące w wypadku samochodowym i trafiające do zaświatów w "służbowych" ciuchach ociekających trochę seksem, trochę kiczem), komizmem sytuacyjnym (właściwie cały spektakl to jeden wielki sytuacyjny, mocno sarkastyczny żart) i komizmem słownym (niezliczone ilości tekścików dotyczących śmierci, bo przecież "na raka już nie umrzemy, nie?", albo - "po moim trupie" --> jako że są martwe, takie nieświadome żarciki bawią nie tylko publiczność, ale i same bohaterki, gdy uświadamiają sobie głupotę własnej wypowiedzi). 

W powietrzu aż czuć było niezwykłą atmosferę ... zaświatów. Dosłownie "czuć", bo z panienką w kowbojskim kapeluszu siedziałyśmy w pierwszym rzędzie wdychając dym 'z zaświatów'. Na szczęście nikomu nic się nie stało, nikt się nie dusił (chyba że ze śmiechu), a żaden pies nie ucierpiał. Choć jeden brał udział w przedstawieniu,  miewał się niezwykle dobrze łasząc się do publiki po triumfalnym zejściu ze sceny.

Po spektaklu rozgorzała dyskusja. Bo choć niemal płakałyśmy ze śmiechu, kilka razy zabawne sytuacje zakrawały o tematy, z których normalnie, zdawałoby się, śmiać się nie wypada. Troszkę obrazy katolików, troszkę anegdotek o tatusiach-zboczeńcach, wątek zakochanego księdza, kpina ze śmierci. Z czegóż tu się śmiać, zapytacie? Ano niektórzy (jak Jerzy Masłowski - autor scenariusza) potrafią wszystko ubrać w śmieszne łaszki i patrzeć na to wszystko z dystansu. Czy można się śmiać ze wszystkiego? Choć te żarty bywają w pewnym sensie okrutne, dlaczego nie? W końcu to wszystko, co dzieje się tu, na Ziemi to jakiś (być może przypadkowy) splot wydarzeń i osób. Krótkotrwała forma. Dobro i zło, piękno i brzydota. Jak zakłada manicheizm, te wszystkie przeciwieństwa nie mogą bez siebie istnieć, wynikają z siebie. Zastanawiałam się kiedyś dlaczego tak jest, że natura dąży do przeciętności w kwestii wyglądu (zostało to udowodnione)? Przecież gdyby wszyscy byli piękni, nie mielibyśmy dylematów, liczyłby się tylko charakter. Ale zapewne wtedy do pewnego stopnia zanikłoby pojęcie piękna. Wszystko, co piękne stałoby się po prostu ... normalne. A to znów zmienia się w przeciętność. Koło się zamyka.

A wiara? Sztuka "ZAŚWIATY..." pokazuje alternatywną wizję drogi do nieba. Taką współczesną, taką namacalną i w tej sytuacji jakby - oczywistą. Tzw. "głęboko wierzący" (rozumiem przez to ślepo dążących za dogmatami, zamkniętych w zasadach i zastałych w poglądach ludzi ---> tak się popularnie rozumie to wyrażenie, choć tak być nie powinno - 'głęboko wierzący' to człowiek, który czuje wiarę głęboko w sercu, kieruje się sumieniem, chce być dobrym człowiekiem, kochać ludzi i poszerzać horyzonty, takie jest moje zdanie) mogliby się oburzyć. Ale przecież wiara to ważny aspekt życia na Ziemi. No właśnie - Ż Y C I A.  Które samo w sobie jest pełne wątpliwości, sprzeczności, swoich śmieszności. Podchodzenie to tego z dystansem i uśmiechem na twarzy nie musi oznaczać lekceważenia. Jedynie świadomość naszej ulotności i małostkowości. Podchodzenie do wszystkiego z postawą śmiertelnie poważną (nie wykluczam jej przydatności w niektórych sytuacjach) zdejmuje nam ten uśmiech z twarzy. A według mnie, nie warto go tracić.


strona spektaklu

wtorek, 1 lutego 2011

Pamiętniki Mirona w Kamienicy

Niesamowita muzyka. Współczesne brzmienie dźwięków - namacalne pobrzmiewanie historii. Akcja na wpół na scenie, na wpół przeniesiona na deski wyobraźni. Gdy rozlegają się silne dźwięki, pełne emocji głosy ludzi ukrytych w półcieniu, poruszających się jakby w zwolnionym tempie, i czas zwalnia. A ja mam dreszcze. Autentycznie. 

Przeplatanie akcji z naładowanymi energią piosenkami, grą światła, niemal żywą scenografią, dało niesamowity efekt. 
"To lubię - rzekłem - to lubię!"

Teatr Kamienica zaprasza nas na kawałek przeszłości ujętej w nowoczesnej formie (choreografem był Maciej "Gleba" Florek). Spektakl na podstawie wspomnień Mirona Białoszewskiego - "Pamiętniki z powstania warszawskiego" w reżyserii Jerzego Bielunasa oczarowuje. A może raczej ... każe siedzieć z otwartą buzią. Ja się przynajmniej na tym przyłapałam. Jednym słowem - wywarł na mnie duże, bardzo pozytywne wrażenie. Zawsze byłam zdania, że historię najlepiej poznawać poprzez źródła, które pokażą nam jak to było na prawdę. Daty, suche fakty. To jedno. Ale uczucia, autentyczne realia, bez koloryzowania, bez propagandy, to drugie. To są prawdziwe puzzle historii, zamknięte jednak w spreparowanym zwykle opakowaniu. Na szczęście niektórym chce się te puzzle poukładać. Wtedy inni mogą zobaczyć obrazek. I wyciągać wnioski. Odczuwać. Pamiętać.

Ludzie mają taką przerażającą zdolność przywykania nawet do tragicznej codzienności. Czy to w obozie koncentracyjnym, czy na wojnie, czy żyjąc trzy miesiące w piwnicach podczas bombardowań. Myślą i mówią o drobnostkach. Bo nie ma się gdzie umyć, bo nie ma drzwi do wychodka, bo Ixińska znowu mi podkradła kawałek sera. Tak to już jest. Bo co by się nie działo, trzeba przetrwać. A my, żyjąc w pokojowych czasach (względnie), możemy oglądać skrawki tej, niewyobrażalnej dla nas, rzeczywistości.

Po południu, odwiedziłam z Madeleine Dom Spotkań z Historią, aby obejrzeć wystawę "AMERYKANIN W WARSZAWIE - Stolica w obiektywie Juliena Bryana 1936-1974". Tematycznie i klimatycznie, potraktowałyśmy tę wystawę jako pewne ciekawe wprowadzenie do wieczornego spektaklu. Ten amerykański fotograf i filmowiec wytrwale dokumentował wydarzenia w Polsce. Dzięki niemu świat usłyszał jak na prawdę wygląda ta wojna. Jego zdjęć nie charakteryzuje wybitny warsztat, ale autentyczność i więź, jaką nawiązywał z ludźmi, gdy przekazywał ich historie. Widać na nich zniszczone budynki, zmęczonych ludzi. Ale prawie nigdy nie zrezygnowanych. Rozżalonych, zmartwionych - tak. Jednak przepełnionych wolą przetrwania najtrudniejszego i walki o lepsze jutro.

piątek, 28 stycznia 2011

66

Z powodu mojej małej rekonwalescencji zostałam w domu. W końcu miałam chwilę by popatrzeć co się dzieje na świecie. Na TVN24 jak zwykle rozdmuchiwanie politycznych afer, jak to dwaj panowie rozbili wózki golfowe na Cyprze, wywiady z parlamentarzystami PO i PiS oskarżającymi się wzajemnie o zajmowanie się listami wyborczymi zamiast sprawą emerytur, order dla strażaków ratujących sarenki i w końcu transmisja z Auschwitz II. To mnie zainteresowało. Wczoraj była 66. rocznica wyzwolenia obozu KL Auschwitz II - Birkenau. Po składaniu w milczącym hołdzie kwiatów pod ścianą śmierci wygłaszane były przemówienia. Słowa bolesne, ale niezmiernie ważne. Pouczające, przypominające aż w końcu pełne nadziei, że świat zmierza ku dobru. Na uroczystości spotkali się m.in. prezydenci Polski i Niemiec a także ok. 80 byłych więźniów obozów koncentracyjnych. Słuchałam przemówień ze skupieniem. Bo oprócz wielkich słów o przyjaźni między narodami, o dążeniu do tolerancji, świadectwa prawdzie i pamięci, które mimo, że tak piękne są jednak tylko słowami, były także opowieści tych, którzy przeżyli. Autentyczne, szczere. Jakby zgrabnie wizualizowali swoje wspomnienia w umysłach słuchaczy. Mówili o drobnostkach, szczegółach. O skórzanych butach z cholewami, podarowanymi przez nieznajomego, o szuraniu drewnianych obozowych butów, o kostce cukru. Ale właśnie z takich małych rzeczy składa się nasze życie, nasza osobowość, autentyczność, a czasem właśnie nasze cierpienie.

"Tu w Auschwitz jak w soczewce skupia się i wiedza i pamięć o wszystkich straszliwych zbrodniach" - powiedział prezydent.

Numerki nie robią na ludziach wrażenia. Tak po prawdzie, co za różnica między 10 000 a 100 000. Tylko jedno zero. Różnicę czujemy dopiero gdy jest namacalna. Gdy widzimy te baraki, sterty szczoteczek do zębów, walizek, ściętych warkoczy. Ja widziałam.

Tadeusz Różewicz
"Warkoczyk"

Kiedy już wszystkie kobiety
z transportu ogolono
czterech robotników miotłami

zrobionymi z lipy zamiatało
i gromadziło włosy

Pod czystymi szybami
leżą sztywne włosy uduszonych
w komorach gazowych
w tych włosach są szpilki
i kościane grzebienie

Nie prześwietla ich światło
nie rozdziela wiatr
nie dotyka ich dłoń
ani deszcz ani usta

W wielkich skrzyniach
kłębią się suche włosy
uduszonych
i szary warkoczyk
mysi ogonek ze wstążeczką
za który pociągają w szkole
niegrzeczni chłopcy.


Tak jak oni mam nadzieję. Mam nadzieję, że świat będzie uczył się na błędach i robił wszystko by utrzymać pokój, ciepłe stosunki i pamięć. Ale nie tylko w wielkich czynach. Bo nasze życie składa się z takich małych rzeczy, drobnych gestów, słów.

Jednym z gości była Zofia Posmysz, polska pisarka i scenarzystka. Choć działała w drugiej połowie XX wieku, po wyjściu z obozu w Auschwitz, ostatnio znów było o niej głośno. A to z uwagi na operę w reżyserii Davida Pountneya, z Eleną Kelessidi w roli Marty i Agnieszką Rehlis wcielającą się w panią SS, której postać nie jest wcale jednoznaczna. Libretto napisano na podstawie jej książki "Pasażerka" wydanej w '62 roku. Widziałam tę sztukę. A raczej - czułam. 


Opera wielojęzyczna, co sprawiało, że stawała się jeszcze bardziej realna. Niezwykła scenografia i muzyka. Całość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Słyszałam opinie, że to znów ten sam temat, Auschwitz, ludobójstwo, bla bla, odgrzewane kotlety. A ile powstało już utworów o miłości? śmierci? cierpieniu? tęsknocie? Dopóki jakiś temat człowieka pali, a powstaje z tego coś nowego i ciekawego, dopóty warto to wyrażać i dzielić się tym z innymi.

piątek, 10 grudnia 2010

IMKA pełna śmiechu

Teatr IMKA powstał w marcu 2010 z inicjatywy Tomasza Karolaka. Podobno stawia na sztuki ambitne. Jeden ze spektakli wyjątkowo mnie zaciekawił. "Dzinniki" to adaptacja sceniczna dzienników Gombrowicza z lat 50. Po obejrzeniu jego Pornografii, ciekawa jestem jakie struny poruszy u mnie tym razem.

Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród nie rozumiał śmiechu - jego roli wyzwalającej.

Ale śmiech nasz dzisiejszy nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym - musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. Ten śmiech dyktowany strasznymi koniecznościami powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas samych i w tym co mamy najdroższego.


WITOLD GOMBROWICZ dziennik '54

A CZYM POWINIEN BYĆ NASZ ŚMIECH DZISIAJ?

Nasza sytuacja polityczna nie wymaga już śmiechu z zimną krwią. Wywołuje częściej śmiech ironiczny, czy nawet kpiący. Podobno mamy wolność słowa, a jednak każdy walczy by się przedrzeć ze swoim słowem. Podobno mamy wolny wybór, ale nadal nie możemy wyrwać się z systemu. Nie ma się z czego śmiać. Ale ludzie zawsze znajdowali w nim ucieczkę. Wyszydzali rzeczywistość, przyjmowali wszystko z dystansem i dlatego mogli tak wiele przetrwać. Czyli śmiech jest naszą siłą.

Podobne poczucie humoru zawsze zbliża. Są osoby, których żarty wywołują u  nas tylko wymowne spojrzenie zażenowania, a z innymi nie możemy przestać się wygłupiać. Czyli śmiech jest mostem dla dwóch podobnych dusz, zacieśnia przyjaźnie.

W dobie nieustannej gonitwy z czasem śmiech jest naszym terapeutą - pomaga odreagować stres i zapomnieć na chwilę o obowiązkach. Idąc ulicą rozglądam się i widzę praktycznie same ponure twarze. Ta szara masa zimowych płaszczy pogubiła gdzieś swoje uśmiechy. Zapominamy o cieszeniu się drobnymi rzeczami? O śmianiu się z własnych słabości i problemów? Oczywiście. Dlatego trzeba o tym przypominać! Bo nie każdy odnajduje w sobie źródło tej siły. Czyli śmiech jest naszym lekiem.

Już nie wspomnę, że śmiech znakomicie wpływa na nasze zdrowie. Najnowsze badania dowodzą, że nie tylko śmiech, ale samo przypomnienie sobie zabawnej sytuacji obniża poziom hormonów stresu w organizmie. W Indiach mają nawet taki klub - spotykają się codziennie na porannych sesjach na wolnym powietrzu i na dany sygnał wydają z siebie gromki śmiech. Z czego? Czy to ważne, gdy już się nakręcą, śmieją się z siebie na wzajem i nie mogą przestać! 

Nawet szczury potrafią się śmiać (tylko że na ultradźwiękach), więc tym bardziej my nie powinniśmy zapominać o używaniu tej jakże wielofunkcyjnej umiejętności.

CZYM DLA WAS JEST ŚMIECH?  :)



środa, 8 grudnia 2010

Pornografia

Nie będzie nic o brzydkich rzeczach ani obnażonych paniach. Chyba że o obnażonych emocjach. O to, to tak! 


Tytuł: 
Pornografia

Autor:
Witold Gombrowicz

Czas trwania:  
2h 30 min

Adaptacja i reżyseria:
Waldemar Śmigasiewicz

Scenografia:
Maciej Preser

Muzyka:
Krzesimir Dębski      

Ulubiona scena: 
noc - rozmowa z Witoldem - wyznania Wacława 


Główny bohater Witold (Adam Woronowicz), porte-parole samego Gombrowicza, wyjeżdża w czasie II wojny światowej na wieś, gdzie wszyscy choć o wojnie słyszeli, pochłonięci są swoimi małostkami, miłostkami i innymi drobiazgami. Obserwując zachowania mieszkańców domu, w którym przyszło mu mieszkać wraz ze swoim towarzyszem Fryderykiem, zaczyna odkrywać domniemaną namiętność pomiędzy dwojgiem nastolatków - Heni i Karolu. W każdym ruchu, uśmiechu, spojrzeniu doszukuje się erotyzmu, co szybko przeradza się w jego prywatną manię. Szalonym celem staje się przyłapanie ich na intymności. 

Wątek morderstwa to jedynie pretekst do wywodów na tematy moralne, ukazania śmieszności ludzkich reakcji, wybuchów fascynacji, strachu, wściekłości, czy w końcu ... namiętności. Powaga przeplata się z humorem i tak niesamowitą ekspresją, że grzechem byłoby uronienie choćby chwili.

Nawet w obliczu spraw wielkich, poważnych, ludzie nadal przejmują się sobą, uczuciami. Zabawne. Jesteśmy z natury tak niebywale egocentryczni!

Podczas spektaklu padło wiele słów, które wywołały we mnie lawinę myśli. Jednak przez ten ogrom, nie byłam w stanie zapamiętać wszystkiego. W pamięci utkwił mi jeden cytat, który stał się niejako moim mottem: Dość młodości potulnej i zwyczajnie wdzięcznej! Pragnę tworzyć, przeżywać, podróżować, napawać się, zdobywać! Grzeczność nie pomaga w wybiciu się, wypłynięciu na powierzchnię. Nie każdy jest stworzony do działania według instrukcji. Nie zostanę gdzieś w głębinach tego społecznego oceanu tylko dlatego, że ktoś powie mi "daj spokój, na powierzchni jest niebezpiecznie, w każdej chwili może cię zmyć fala". Bo ja chcę czuć wiatr we włosach i promienie słońca na twarzy.

Wyszliśmy z sali. Ja, Kot, Cynik. Szelmowskie, zamyślone uśmiechy czaiły się w kącikach ust. W milczeniu słychać było krzyczące myśli.