Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bon voyage. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bon voyage. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 lipca 2011

maltańska przygoda

Nasze wakacyjne przygody rozpoczynamy od wyprawy do Poznania, na festiwal teatralny MALTA. To już 21. edycja. Jako, że wiele rzeczy dzieje się tam równolegle, musieliśmy stworzyć swój własny grafik. Każdy bilet trzeba było kupować oddzielnie, ale większość udało się zdobyć. Wszystko wydaje się być ciekawe, ale jak będzie w rzeczywistości, przekonamy się sami. Z samym pobytem w Poznaniu też było duże zamieszanie. Mieszkanie, które wydawało się być pewniakiem, w ostatniej chwili odwołano i musieliśmy obdzwonić wszystkie możliwe kontakty aż w końcu udało się! Po wielu nerwowych chwilach i zgubnych nadziejach, los opowiedział się po naszej stronie. Stara kamienica w centrum Poznania przyjęła nas swoimi wysokimi sufitami z antresolą, dziwacznym sąsiedztwem i luzackim współlokatorem. Jako profesjonalni podróżnicy przygotowaliśmy także lekko eksperymentalne menu na cały wyjazd. Plan dnia wyglądał więc nad wyraz zachęcająco:
12:00 – początek dnia, ostatnie chwile wylegiwania się w łóżku
12:30 – pisanie relacji teatralnych z poprzedniego dnia
13:00 – pichcenie pyszności
15:00 – wyprawa na zakupy do Starego Browaru na następny dzień
16:00 – 23:30 - teatralna część dnia połączona ze zwiedzaniem miasta

Zapraszam Was na maltańską przygodę.


wtorek, 6 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. VII

"Nim ostatni akord wybrzmi już
na pustej scenie nieme staną mikrofony.
Ostatni raz śpiewamy dziś
dla wszystkich morzem urzeczonych." 


"Pożegnalny ton"


Rzeczony tort oraz sernik były rodzone w bólach. Nie łatwo bowiem panować nad czymkolwiek o płynnej konsystencji... Rezultat? Mnóstwo latających przedmiotów, zapieczony od środka piec, dużo irytacji i śmiechu. Głównym nadzorcą była Marta, a pomagałyśmy jej ja i Mary oraz okolicznościowo ochotnicy z innych wacht. Każdy chciał się przyłączyć do tak szczytnej akcji!




Przychodzi czas na inne symboliczne pożegnania. 
Michałowi, naszemu oficerowi, przygotowujemy pamiątkową koszulkę.


Na koniec jeszcze raz wybieramy się na lody. Wszyscy dziwnie na nas patrzą, bo zajadamy je w koszulkach z krótkim rękawem, podczas gdy Włosi noszą kurtki. Przy okazji takiej wyprawy łatwo zaobserwować jak innym, otaczające ich piękno, spowszedniało. To właśnie urok podróżowania – można podziwiać najróżniejsze miejsca i nie pozwolić sobie do nich przywyknąć, bo wtedy ich blask blednie w naszych oczach. W naszych wspomnieniach pozostanie jednak jasny na zawsze. Zabieramy już swoje rzeczy i pakujemy wszystko do autokaru. Przyjechała nowa załoga.

wachta no. II






poniedziałek, 5 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. VI

AQUARIO DI GENOVA




Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Genui. Tamtejszy port nie należy do atrakcji turystycznych, jest szary i betonowy, pełen wielkich czarno - rdzawych barek, statków i holowników. Całe miasto znacznie różni się od tych, które odwiedziliśmy podczas rejsu. Wszędzie pełno czarnoskórych sprzedawców podróbek Louis Vuitton (to by wyjaśniało dlaczego co dziesiąta Włoszka nosi torebkę tej marki) i niebezpiecznie wyglądającej młodzieży wszelkiej maści. Nawet rzeźba na placu portowym jest bardzo ekscentryczna. Jednak każdy znalazł coś dla siebie. Ja zwiedzałam dokładnie miejscowe oceanarium, które jest drugim największym na świecie. Podziwiam wszystko, od malutkich przeźroczystych meduz, przez płaszczki, które miałam okazję pogłaskać, po rekiny i pingwiny (które w wodzie wyglądają jakby naprawdę latały). Przyroda jest fascynująca.





to wspomniana wcześniej przeze mnie ekscentryczna 
dwustronna rzeźba w genuwiańskim porcie

















niedziela, 4 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. V

SANTA MARGHERITA LIGURE


Miejscem docelowym jest Genua, po włosku – Genova. Po odcumowaniu z portu w Monaco płyniemy cały czas wzdłuż brzegu, nie tracąc lądu z oczu. Choć daje to poczucie bezpieczeństwa, a widoki są piękne - serce ciągnie na pełne morze. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na kotwicy, żeby zwiedzić małe portowe miasteczko – Santa Margherita Ligure. Na keję dopływamy pontonem, po drodze wbijając się z pluskiem w fale. Oglądamy tam kościół św. Franciszka z Asyżu i pobliską Villę Durazzo z otaczającymi ją ogrodami palmowymi i rzeźbami, gdzie można stracić poczucie czasu. Dla zwieńczenia wszechogarniającej nas sielanki, zjedliśmy prawdziwe, pyszne włoskie lody. 








Miałam tam mały incydent. Teraz się z niego śmieję, ale wtedy wcale nie było mi tak wesoło. Na jakiś czas oddzieliłam się od dziewczyn, które poszyły po zakupy (w planach było przygotowanie tortu z okazji 18-tych urodzin jednej z załogantek oraz jednego z oficerów, choć już nie 18-tych). Niepostrzeżenie zaczął chodzić za mną czarnoskóry jegomość w średnim wieku ubrany w garnitur. Jego wielki uśmiech widzieliśmy już na kei, ale nikt nie miał pojęcia kim mógł być. I tym razem podejrzanie rozpromieniony od ucha do ucha, wołał za mną "ciao bella!". Przestraszona udałam zainteresowanie pierwszym napotkanym sklepem. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego prozaicznego ryzyka samotnego podróżowania. 

















Ad. Część zdjęć autorstwa Janka P

wtorek, 22 czerwca 2010

Hołd dla Neptuna cz. IV


W 100% ZURBANIZOWANE



  To uczucie, gdy dostrzegamy upragniony ląd, jest niezwykłe. Prawie jakbyśmy odkrywali nowy kontynent! Bądź, co bądź, dla nas to nowa kraina. To, co wzięliśmy za szare chmury w oddali, okazują się być szczytami gór. To Alpy! Z daleka, zabudowa Monte Carlo wygląda jak porozrzucane na wzgórzu białe klocki LEGO. Zbliżamy się do stolicy Formuły 1 i Casino Royal. To małe księstwo, nie dość, że jest w 100% zurbanizowane, nie ma żadnego podziału administracyjnego – jest księstwo… i już. Prawie jak Watykan, tylko wersja rozrywkowa. To miasto nie spodoba się sknerom i wielbicielom spokoju. Pełno tu zarówno willi, jak i drobnych kamienic, czy osiedli. Z tą różnicą, w porównaniu z naszymi osiedlami, że te mają pod oknami ogrody palmowe i wszędzie jest bardzo czysto a kierowcy sami zatrzymują się na pasach. Jest tu centrum handlowe w grotach, Zamek książęcy z pięknymi ogrodami, na klifie, oceanarium jak i wspomniane wcześniej Casino oraz słynna motorówka z napisem „WORLD IS NOT ENOUGH”.

 






Tym razem zwiedzamy w jeszcze mniejszym gronie. Wypisujemy pocztówki i podejmujemy pierwsze wyzwanie – kupienie znaczków po francusku na pobliskiej poczcie. Językiem urzędowym jest tu, bowiem francuski. Większość ludności stanowią imigranci z Włoch i Francji. Rodowici Monakijczycy stanowią zaledwie 19% społeczeństwa. Próbując poznać miasto od podszewki wędrujemy wzdłuż i wszerz napawając się, tak odmienną on naszej codziennej. 

Niestety M. uparła się by zobaczyć z bliska kasyno (do którego, przypominam, i tak nie mogliśmy wejść), więc prowadziła nas swoją, na szczęście niezawodną, intuicją na miejsce. Omal się nie zgubiliśmy, ale w końcu dotarliśmy do celu. Było już po zmroku i wszystkie budynki wokół kasyna błyszczały od najróżniejszych świateł. W drodze powrotnej szliśmy przez Exotic Park, gdzie w koronach drzew (a może - w liściach palm) fruwały ćwierkając małe ptaszki. Nie wiem jakim cudem one nie odlatywały. Droga powrotna sama w sobie była wyzwaniem, bo zawędrowaliśmy. Udało nam się jednak znaleźć odpowiedni autobus i podziwialiśmy uliczki zasypiającego Monte Carlo przez szyby.

W nocy znów pilnujemy trapu (kładki, po której schodzi się na ląd), więc mam okazję w ciszy podziwiać śpiące Monte Carlo. Bo choć za dnia jest tak ruchliwie, po 22.00 na ulicach zapada cisza. To mnie zdziwiło - spodziewałam się balowania do białego rana. Wedle tej domniemanej okolicznej tendencji, spędziliśmy prawie całą noc na rozmowach.

Zaczynamy odczuwać w powietrzu smutną atmosferę. To nie tylko, dlatego, że opuszczamy Monte Carlo (gdzie zapewne większość załogi wydała prawie całe oszczędności), ale oznacza to także, że nasz rejs dobiega końca. Właśnie, gdy już przywykliśmy do życia na morzu.





























niedziela, 18 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. III

NA PEŁNYM MORZU 




Wieczorem znów wypływamy na pełne morze. Z tą różnicą, że najbliższe dwie doby w całości spędzimy na wodzie. A na statku nawet szybki prysznic, czy przebranie się z dziesiątek warstw ubrań, staje się problematyczne. Kurs – Monaco!








Czas tutaj płynie zupełnie inaczej niż na lądzie. Zdaje się, że coś takiego jak dzień i noc nie ma znaczenia. Żyje się od wachty do wachty. Spanie, obiad, wachta, wachta, spanie, nieustanne kołysanie. Między 4 a 8 rano mamy wachtę nawigacyjną. Od mżawki przechodzi do ulewy. Wiatr jest tak słaby, że musimy wciąż zmieniać kurs, przez co nieustannie jesteśmy zaprzęgani do lin. Przemoknięta stoję na lewym oku i uważnie wpatruję się w horyzont, cała trzęsę się z zimna. W końcu trafiam do kabiny nawigacyjnej, gdzie otępiale patrzę się na radar. Po tych męczących godzinach na pokładzie w końcu możemy się położyć. 











Jako że na zewnątrz dużo lepiej znosi się przechyły, wykorzystaliśmy wolny czas na oddychanie świeżym powietrzem. I wybraliśmy świetny moment, bo akurat pojawiły się delfiny wywołując wszechobecny entuzjazm i pospieszne kursowanie pod pokład po aparaty.











Po integracji z naturą przyszedł czas na kolejną zmianę. Długą noc obserwowania morza i przeciągania lin umilają nam śpiewane półgłosem szanty i rozważania kulinarne (marynarze lubują się chyba w słonych, jak morze, potrawach). Ślimaczym tempem zmierzamy ku Monte Carlo.













Ad. Zdjęcia zamieszczone w tym poście są autorstwa Janka P :)









czwartek, 15 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. II

MIASTO NAPOLEONA

Obraliśmy kurs na Elbę. To ta sławna wyspa na wschód od Korsyki, na którą  w 1814 został zesłany Napoleon Bonaparte po przegranej bitwie pod Lipskiem. Do portu jej stolicy – Portoferraio – docieramy po południu. Po wysprzątaniu naszych kajut zapuszczamy się w końcu w uliczki tego włoskiego miasta. Pech chciał, że był to czas sjesty, więc okolica wyglądała na uśpioną, ale to tylko ośmieliło nas do wędrowania jej po zakamarkach. A właściwie wspinania się, bo teren Elby jest dość górzysty. Miejscowi znaleźli na to prosty sposób – rzadko chodzą pieszo. Na każdym rogu można znaleźć mnóstwo starych rowerów i skuterów. 



Samochodów też tu pełno, choć warunki do manewrowania są trudne. Nowoczesne pojazdy tak kontrastują z odpadającym tynkiem ceglanych domów i powywieszanym wszędzie praniem, że całość tworzy zabawny, choć urokliwy, efekt. 

Which way to go?

Za obowiązkowe miejsca do zwiedzenia uznajemy plażę, pizzerię i dom Napoleona – Villa de Mulin. Każdorazowo wymaga to kluczenia pomiędzy pomarańczowymi budynkami, bo nawet nie było gdzie zakupić plany miasta, ale w końcu dopinamy swego.

Plaża nas nie zawiodła. Kamienisty brzeg okalają wysokie skały tworząc małą zatoczkę. Zachwycające się widokami dziewczyny mają już kieszenie pełne najrozmaitszych kamyków. Podobno, kto zbiera kamienie, ma ciężkie życie, ale wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi zaryzykować. W końcu, czym jest życie bez odrobiny ryzyka.







Na plaży spędzamy chyba najwięcej czasu, cieszymy się panującym tu spokojem i wrażeniem jakby ten zakątek na chwilę był tylko nasz. Smutno jest myśleć, że możemy tu już nigdy nie wrócić. Ale na tym polega podróżowanie - właśnie przez tę świadomość bardziej doceniamy każdą chwilę.






Dom Napoleona mijamy kilka razy nie spostrzegając go. Jest tak skromny, że widać, iż nie planował zostawać tu na długo. Jedyne, co przykuwa naszą uwagę to stojąca na podwórzu kamienna wanna i wypisany ręką gospodarza tekst „Napoleon jest szczęśliwy wszędzie”, w jednym z pokoi.




Jedyna czynna o tej porze knajpa serwuje nam tradycyjną pizzę włoską. Wbrew naszym oczekiwaniom jest… kwadratowa i nie smakuje jak nic nam znanego. Pierwotnie pizza była pożywieniem biedoty, która wrzucała na ciasto wszystkie resztki, które wpadły jej w ręce. Na szczęście teraz traktuje się to inaczej. 

Wypływamy z Portoferraio najedzeni, obkupieni w pocztówki, z mnóstwem zdjęć, obolałymi nogami i cudownymi wspomnieniami pełnymi śmiechu, włoskich uliczek, morza i oswajania Marty z kotami.