piątek, 30 lipca 2010

welcome to ... TAIWAN


Dostałam nowe pocztówki od Hitokage!

Pierwsza kartka jest z wysp Penghu. Była tam na wycieczce z uczelnią - jej głównym kierunkiem jest geologia. A te wyspy to perełka dla geologów - są zbudowane z bazaltu i innych skał magmowych. Wszystkich wysp w archipelagu Paskadorów (bo tak nazywają się po polsku - Wyspy Rybackie <澎湖群島> - od port. pescador - rybak) jest aż 64, otoczone są licznymi rafami koralowymi znajdującymi się w Cieśninie Tajwańskiej

Archipelag położony jest na zachód od wyspy Tajwan, między Morzem Południowochińskim Wschodniochińskim. Łączna powierzchnia wysp wynosi 128 km². Klimat podzwrotnikowy, monsunowy. Zamieszkuje je 93,308 ludzi. Ludność zajmuje się głównie połowami i przetwórstwem ryb, zbieraniem wodorostów morskich i pereł, a także uprawą ryżu, orzeszków ziemnych i bananów. Ceramika - pierwsze ślady ludzi, zostały zdatowane na 3000 p.n.e. Potem Penghu stało się miejscem ważnym geograficznie i militarnie. Dla chińskich żołnierzy i imigrantów liczne zatoki i naturalne przystanie stały się idealnym miejscem w drodze na Formosę.


Mapa Penghu: 

Opis geograficzny wysp: 

Księga ze zdjęciami (to nic że opisy są po chińsku):





wtorek, 6 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. VII

"Nim ostatni akord wybrzmi już
na pustej scenie nieme staną mikrofony.
Ostatni raz śpiewamy dziś
dla wszystkich morzem urzeczonych." 


"Pożegnalny ton"


Rzeczony tort oraz sernik były rodzone w bólach. Nie łatwo bowiem panować nad czymkolwiek o płynnej konsystencji... Rezultat? Mnóstwo latających przedmiotów, zapieczony od środka piec, dużo irytacji i śmiechu. Głównym nadzorcą była Marta, a pomagałyśmy jej ja i Mary oraz okolicznościowo ochotnicy z innych wacht. Każdy chciał się przyłączyć do tak szczytnej akcji!




Przychodzi czas na inne symboliczne pożegnania. 
Michałowi, naszemu oficerowi, przygotowujemy pamiątkową koszulkę.


Na koniec jeszcze raz wybieramy się na lody. Wszyscy dziwnie na nas patrzą, bo zajadamy je w koszulkach z krótkim rękawem, podczas gdy Włosi noszą kurtki. Przy okazji takiej wyprawy łatwo zaobserwować jak innym, otaczające ich piękno, spowszedniało. To właśnie urok podróżowania – można podziwiać najróżniejsze miejsca i nie pozwolić sobie do nich przywyknąć, bo wtedy ich blask blednie w naszych oczach. W naszych wspomnieniach pozostanie jednak jasny na zawsze. Zabieramy już swoje rzeczy i pakujemy wszystko do autokaru. Przyjechała nowa załoga.

wachta no. II






poniedziałek, 5 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. VI

AQUARIO DI GENOVA




Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do Genui. Tamtejszy port nie należy do atrakcji turystycznych, jest szary i betonowy, pełen wielkich czarno - rdzawych barek, statków i holowników. Całe miasto znacznie różni się od tych, które odwiedziliśmy podczas rejsu. Wszędzie pełno czarnoskórych sprzedawców podróbek Louis Vuitton (to by wyjaśniało dlaczego co dziesiąta Włoszka nosi torebkę tej marki) i niebezpiecznie wyglądającej młodzieży wszelkiej maści. Nawet rzeźba na placu portowym jest bardzo ekscentryczna. Jednak każdy znalazł coś dla siebie. Ja zwiedzałam dokładnie miejscowe oceanarium, które jest drugim największym na świecie. Podziwiam wszystko, od malutkich przeźroczystych meduz, przez płaszczki, które miałam okazję pogłaskać, po rekiny i pingwiny (które w wodzie wyglądają jakby naprawdę latały). Przyroda jest fascynująca.





to wspomniana wcześniej przeze mnie ekscentryczna 
dwustronna rzeźba w genuwiańskim porcie

















niedziela, 4 lipca 2010

Hołd dla Neptuna cz. V

SANTA MARGHERITA LIGURE


Miejscem docelowym jest Genua, po włosku – Genova. Po odcumowaniu z portu w Monaco płyniemy cały czas wzdłuż brzegu, nie tracąc lądu z oczu. Choć daje to poczucie bezpieczeństwa, a widoki są piękne - serce ciągnie na pełne morze. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na kotwicy, żeby zwiedzić małe portowe miasteczko – Santa Margherita Ligure. Na keję dopływamy pontonem, po drodze wbijając się z pluskiem w fale. Oglądamy tam kościół św. Franciszka z Asyżu i pobliską Villę Durazzo z otaczającymi ją ogrodami palmowymi i rzeźbami, gdzie można stracić poczucie czasu. Dla zwieńczenia wszechogarniającej nas sielanki, zjedliśmy prawdziwe, pyszne włoskie lody. 








Miałam tam mały incydent. Teraz się z niego śmieję, ale wtedy wcale nie było mi tak wesoło. Na jakiś czas oddzieliłam się od dziewczyn, które poszyły po zakupy (w planach było przygotowanie tortu z okazji 18-tych urodzin jednej z załogantek oraz jednego z oficerów, choć już nie 18-tych). Niepostrzeżenie zaczął chodzić za mną czarnoskóry jegomość w średnim wieku ubrany w garnitur. Jego wielki uśmiech widzieliśmy już na kei, ale nikt nie miał pojęcia kim mógł być. I tym razem podejrzanie rozpromieniony od ucha do ucha, wołał za mną "ciao bella!". Przestraszona udałam zainteresowanie pierwszym napotkanym sklepem. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego prozaicznego ryzyka samotnego podróżowania. 

















Ad. Część zdjęć autorstwa Janka P