niedziela, 11 września 2011

'THE UNKNOWN? NIEWIADOMA' Paweł Malicki


/8.07.2011/

PAWILON NOWA GAZOWNIA

W południe jeszcze padało, więc nie mieliśmy skrupułów dalej się wylegiwać. Szare niebo, nieco szare nastroje. Ale perspektywa ostatniego przedstawienia naszej maltańskiej przygody rozpogodziła tak nasze humory jak i niebo.

Tego dnia przygotowywaliśmy TADŻIN prowadząc dysputy o demokracji, aborcji i kuchni indyjskiej. Jędrek się śmieje, że nieustannie myślę o jedzonku...trochę w tym prawdy.

*** 

Pewną nadzieję na oddech był Teatr Tańca. Bowiem festiwal MALTA to nie tylko spektakle, ale i pokazy taneczne czy performance. Choreografem występu o tytule „The unknown? Niewiadoma” jest Paweł Malicki. To próba odpowiedzi na pytanie kim właściwie jest i jaka jest kobieta.

Wybraliśmy się pełni entuzjazmu w kierunku wskazanym przez przechodniów, choć dopiero po wielu próbach natrafiliśmy na kogoś kto wiedział, o co pytamy. Okazało się, że znów musimy wybrać się na Małe Garbaty, więc trasa wydawała się już znajoma. Znaleźliśmy nawet na naszej podręcznej mapce stary ośrodek  Wlkp. Spółki Gazowniczej, której, jak nam się wydawało, szukaliśmy. Znaleźliśmy stary budynek z czerwonej cegły, lekko zaniedbany, dookoła samochody w niechlujnych rzędach. Przez to kluczenie pomiędzy Mostową a Grobla przysporzyło dużo frustracji i nie skończyło się dobrze.
  1. Prawie włamaliśmy się na teren gazowni
  2. Prawie straciłam oko przechodząc przez rozwalony mur
  3. Spóźniliśmy się i nas nie wpuścili
Po drodze spotkaliśmy oburzonego pana, który także nie trafił na czas, ale doprowadził nas w końcu na miejsce, które okazało się być dziwnym, plastikowym okrągłym budynkiem o nazwie PA*wilon Nowa Gazownia, o którym podobno poznaniacy jeszcze prawie nie słyszeli (to prawda – przekonaliśmy się sami). Z pełnym zaangażowaniem rozwodził się po drodze nad tragiczną organizacją festiwalu i powtarzał raz po raz: „To psi obowiązek kultury!” aż dotarliśmy na miejsce i mógł wyżalić się panu z zarządu teatru tańca. Na nasze szczęście okazało się, że ten sam spektakl odbywa się 3 h później, więc jest jeszcze dla nas nadzieja, że nie obejdziemy smakiem. Musieliśmy trochę tajniaczyć, bo ilość miejsc była ograniczona a mieliśmy bilety na inną godzinę, ale na szczęście nikt nie zauważył naszych bijących podejrzanie szybko serduszek i weszliśmy do środka obrzucając się znaczącymi spojrzeniami.

Zajęliśmy najlepsze miejsca w pierwszym rzędzie i z bananami na twarzach czekaliśmy aż rozpocznie się show.

Gasną światła. Wizualizacje rzucone na materiał wprowadzają w oniryczny nastrój. Tylne drzwi sceny otwierają się wypuszczając zamglone promienie jasnego światła. Rzędem idą majestatycznie cztery zgrabne kobiety owiane mgłą, na tle muzyki. Niebotyczne obcasy, koronkowe majteczki, ręce skrzyżowane na nagich piersiach. Czy to będzie kolejne rozbierane przedstawienie? Kolejny pokaz obsceniczności bez wyrazu? Wstęp wzbudził naszą niepewność: panie paradowały po scenie w różnych konfiguracjach, co wyglądało raczej jak prezentowanie własnych wdzięków a nie taniec.





Gdy pierwsza część dobiegła końca na scenę weszła brunetka w brązowym obcisłym stroju i zaczęła swój taniec. Pełen delikatnych kolistych ruchów i padania na ziemię. Po niej swoje 5 min miała dziewczyna w białym, zwiewnym stroju skacząca lekko po całej scenie. Następna była blondynka w czerwieni. Jej układ pełen był dynamicznych i ostrych ruchów. Ostatnia była dziewczyna w szaro-niebieskim stroju o obłym, rybim kroju, zmoczona od piersi po czubek głowy.






Na końcu w wielkim akwarium wypełnionym świeżą ziemią wjechała na scenę pierwsza tancerka. I wtedy doznałam olśnienia. Już znałam odpowiedź jakiej udzielił Malicki. Pokazał pod postacią kobiet wszystkie cztery żywioły: ziemię, powietrze, ogień i wodę. Każda tak inna a jednak tworzą harmonię świata. Głębokie.


'JERK' Gisele Vienne

/7.07.2011/


JUŻ WKRÓTCE

'TRAGEDIE ! Un poème...' Deuxième Groupe d'Intervention

/6.07.2011/


JUŻ WKRÓTCE

sobota, 27 sierpnia 2011

'ALIEN' Teatr Palmera Eldritcha


/6.07.2011/

Nasze dotychczasowe doświadczenia maltańskie owocowały dziwnym poczuciem niezrozumienia. Czy to oznacza, że nie czujemy zwyczajnie współczesnego teatru? A może dlatego, że przedstawienia nie mają większego sensu? Brak konkretnej fabuły stał się normalnością i wydarzenia mające miejsce na scenie przypominają raczej rodzaj permofmance’u pełnego obsceniczności. J. twierdzi, że po powrocie musimy pójść na coś bardziej klasycznego…na odtrutkę.

Przedstawienie ALIEN miało miejsce w poznańskim Ośrodku Teatralnym Maski. Mimo, że udało nam się zdobyć podręczny plan miasta, nadłożyliśmy drogi, bo nigdzie nie było widać numerów ulic a mieszkańcy zdają się żyć w błogiej nieświadomości tego, gdzie właściwie żyją. Dotarliśmy na miejsce w ostatniej chwili! W sali większość miejsc była zajęta, więc zasiedliśmy w rzędach puf, gotowi na kolejną porcję psychodelicznej wizji jakiegoś reżysera mówiącego o sobie „wizjoner nowych czasów”.

Pierwsze pozytywne zaskoczenie – przedstawienie jest po polsku. Nie było to takie oczywiste, bo festiwal jest międzynarodowy.



„Przedstawienie ALIEN powstało we współpracy z nowojorskim dramaturgiem Howardem Pflanzerem. (…) W tym spektaklu ekologiczne paranoje spotykają się z hipotezami o pozaziemskich cywilizacjach, a poznańska grupa komunikuje z amerykańskim freakiem.”

Opis tym razem całkiem trafny. Zdaje się, że autor miał ambitny cel edukacyjny. Kolejny raz mielenie tematu recyklingu i ekologii. Szkoda tylko, że zapomina się o tym drobnym fakcie, że nawet jeśli biedna szara masa będzie segregować odpadki to nic to nie da jeśli ludzie, którzy mają zajmować się przetwarzaniem surowców dla dobra naszej kochanej Matki Ziemi, będą myśleli wyłącznie o własnym proficie. Podobno w większości przypadków nie wykorzystuje się powtórnie np. plastikowych butelek, bo mniej energii pójdzie na spalenie tego niż na przetworzenie. Tyle że gubimy gdzieś po drodze sens. Chodzi przecież o to by nie musieć produkować nowego plastiku a nie tylko o to, by pozbyć się zużytego nadmiaru.

Na szczęście 5-osobowa trupa postanowiła ugryźć temat nieco lżej. Zakładając, że opowiadanie, czy krytyka z ludzkiej perspektywy nie będzie obiektywna, stworzyli sytuację kiedy to ocenę mają wystawić nam Obcy. Bardzo dużym plusem jest sposób ekspresji wizualnej. Efekty świetlne i wideo wprowadzają klimat lekko oniryczny. Bardzo podobała mi się  scena przypominająca jakby rytualne tańce Obcych. Ciemność. Z sufitu zleciała kula błękitnego światła. Kontury ciał z koronami przypominającymi inspirację Posejdonem z Małej Syrenki, żarzącymi się tak samo błękitnym światłem, wykonywały nieludzkie, falujące ruchy wkoło owej tajemniczej kuli w takt osobliwej muzyki.

Z kolei efekt komiczny wywołało włączenie scenek z życia w treść przedstawienia. Podstawę scenariusza tworzyła komunikacja między wspomnianym Howardem a aktorami. Na ścianie z malutkich białych ekraników (które potem okazały się być opakowaniami na jedzenie „na wynos”), pojawiała się twarz Amerykanina piszącego kolejne maile do współtwórców spektaklu. Potem widzieliśmy adresatów żywo i czasem mało subtelnie komentujących wymianę zdań. Kolejne sceny są próbą jak najlepszej interpretacji zadanego problemu. Zza białej ściany wychodzą dwa UFOki z zielonymi, wielkimi niczym wodogłowie, czaszkami. Jeden zaczyna pochłaniać plastikową siatkę. Łapie się za brzuch, ucieka w bezpieczną wnękę. Spina się spina, a w końcu spod pupy wyrasta mu kwiatek i z dumą przychodzi go pokazać publiczności. Konsternacja. Drugi zielony z oburzeniem zdejmuje maskę i wrzeszczy:
- Co ty sobie myślisz? Tego nie było w scenariuszu! Albo grasz albo srasz – zdecyduj się!
- Ale… to taka metafora miała być. Że recykling!



Cała sala zaniosła się śmiechem. Bo nagle ta metafora stała się jasna. To niejako, rozebranie, czy zdemaskowanie sztuki dało mi do myślenia. Na temat tego jak głęboko to zmetaforyzowanie może jeszcze zajść. Mam wrażenie, że w większości pseudonowoczesnych przedstawień, jedynie autorzy wiedzą o co chodzi. Jeśli mądry przekaz, czy głębsze znaczenie gdzieś się kryje, jest ono bardzo dobrze ukryte.

czwartek, 25 sierpnia 2011

'END OF THE ROAD' Young@heart

/5.07.2011/

Gdy tylko otrząsnęliśmy się po wydarzeniach, które zafundowała nam Gisele i odzyskaliśmy słuch by móc swobodnie się porozumieć, ruszyliśmy do hali 7A. Miało się tam odbyć kolejne przedstawienie, ale z uwagi na problemy organizacyjne, spektakle się zazębiły i maltanki nie chciały wpuścić części spóźnionych gości. Po awanturze, od której odsunęliśmy się na bezpieczną odległość, wpuścili nas ukradkiem i na paluszkach wdrapaliśmy się na trybuny.



Zobaczyliśmy coś, czego się nie spodziewaliśmy. Niesamowicie przygotowane wystąpienie  chóru, którego członkowie są emerytowanymi aktorami, śpiewakami, a średnia wieku to 85 lat! Ci ludzie pokazują, że wiek nie ma znaczenia, że wszystko tkwi w naszych głowach. Trzeba umieć i chcieć czerpać radość z życia i bycia aktywnym, nie poddawać się mimo wszystko. Udowadniają, że starsi ludzi to nie zgorzkniali zgredzi narzekający na współczesną młodzież, ale istoty z całym bagażem wspomnień i umiejętności, którymi umieją niejednego zaskoczyć. A jak się okazało: niejednego rozerwać i niejednego wzruszyć.

Przy bardziej znanych kawałkach cała publiczność wstawała z siedzeń by bujając się do rytmu śpiewać razem z artystami. Ten optymistyczny występ uratował pierwszy dzień naszej maltańskiej przygody.

Udało mi się znaleźć część piosenek, które śpiewali - to hity lat 60.
Zapraszam na chwilę zapomnienia z moją playlistą Young@Heart.

Zobaczcie też materiały o ich musicalu na Filmwebie:

środa, 27 lipca 2011

'I APOLOGIZE' Gisèle Vienne


koncepcja: Gisèle Vienne
tekst, lektura tekstu: Dennis Cooper
muzyka: Peter Rehberg
projekt lalek: Raphaël Rubbens, Dorothéa Vienne-Pollak i Gisèle Vienne
współtworzą i występują: Jonathan Capdevielle, Anja Röttger i Jean-Luc Verna


                       /5.07.2011/

Pierwszej dawki teatralnych nowości zażyliśmy w halach MTP (Międzynarodowych Targach Poznańskich). Ten ogromny teren wyglądał cicho i spokojnie, co wzbudzało w nas podejrzliwość, ale gdy znaleźliśmy się już w tłumie ciekawej świata, międzynarodowej mieszanki fanów teatru, wczuliśmy się w klimat.

I Apoligize to pierwszy całkowicie autorski spektakl Gisele Vienne. (…) Przez wiele osób uważany jest za jeden z najodważniejszych w jej twórczości. Jego punktem wyjścia jest rekonstrukcja wypadku.  Młody mężczyzna reżyseruje mężczyznę i kobietę – przypominających barokowo-rockowe ikony – oraz ponad dwadzieścia nastolatków reprezentowanych przez lalki. Za ich pomocą odtwarza kolejne wersje wypadku, próbując dotrzeć do prawdy na temat prawdziwego zdarzenia. Rzeczywistość okazuje się jednak subiektywna, pełna luk, szczelin, które wypełniają nasze fantazje. Gdzie przebiega granica między prawdą a wyobrażeniem? Jak odróżnić fikcję od rzeczywistości? – to pytania powracające w całej twórczości Vienne. Czytane przez Dennisa Coopera na scenie monologi i fragmenty poezji pozostają w intymnej relacji z linią muzyczną przedstawienia. Słowa, obrazy, muzyka, działania sceniczne dopełniają się, prowadząc nas ku ciemnym obszarom istnienia, gdzie dominuje pożądanie, śmierć i zbrodnia.

Intrygujący opis i elementy teatru lalek bardzo mnie zaciekawiły. Tymczasem okazało się to być jednym wielkim gównem. Zalatującym brutalnością, transseksualizmem i bezsensem. Dźwięki, których nie można nazwać muzyką, rozdzierały uszy, budziły niepokój, powodowały gęsią skórkę i chęć natychmiastowego opuszczenia budynku. I niektórzy tak zrobili. Mniej odważni tylko zatykali uszy. Słowa dochodzące z głośników nie miały najmniejszego powiązania z tym niemym, mrocznym cyrkiem, który odbywał się na scenie.

kiedy jej plecy się rozdarły
I zbryzgały nas
Pod błyskawicą mego pasa
Gdy wpełzła
W ruchome piaski mego łoża

Kiedy ją poddusiłem,
Uniosłem klapę od sedesu
I uderzyłem w twarz
Aż ujrzała naszyjnik
Którym ją obdarowałem.

Nie ten chłopak, który śnił, że ono zostanie magikiem. Nie ten chłopak, który sądził, że ono przetrwa wszędzie, jak autostrada. Nie ten chłopak, który osunął się na chodnik, jakby to był jego śpiwór. Nie ten chłopak, który je zaćpał i próbował uciec jak jego zakładnik. Nie ten chłopak…

Fragmenty tego bełkotu pochodzą z tłumaczenia skryptu. Tekst w oryginale był po angielsku. Poeta, który go czytał, Denis Cooper, deklamował go z zimną krwią, bez jakiegokolwiek zabarwienia emocjami. Nieważne czy właśnie mówił o problemach z narkotykami, niezidentyfikowanym chłopakiem/dziewczyną, czy też dramatu własnego jestestwa. Do tego tak niewyraźnie jakby sam był pod wpływem.

Lalki w skali 1:1, które były jedynymi postaciami, wartymi uwagi i grającymi swoje role niezwykle autentycznie, traktowano brutalnie, wywlekając je i pakując z powrotem w drewniane trumienki, które równie dobrze mogły uchodzić za skrzynie na owoce.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co było dominantą tego przedstawienia, powiedziałabym, że miotanie się w tę i nazad faceta sprawiającego wrażenie zawładniętego wszechobecnym brudem, z rowkiem na wierzchu oraz ujawniające się nieco później szaleńcze wygibasy czarnowłosej kobiety, która w swej zwiewnej mini spódniczce i białej twarzyczce przypominała owe martwe lalki.

NIE POLECAM.




Szukając innych opinii w internecie na temat tej wzbudzającej skrajne emocje twórczyni natknęłam się na dwa ciekawe teksty:
1. Bronię Gisele Vienne  -> zachęcam do zapoznania się z moim komentarzem pod artykułem

maltańska przygoda

Nasze wakacyjne przygody rozpoczynamy od wyprawy do Poznania, na festiwal teatralny MALTA. To już 21. edycja. Jako, że wiele rzeczy dzieje się tam równolegle, musieliśmy stworzyć swój własny grafik. Każdy bilet trzeba było kupować oddzielnie, ale większość udało się zdobyć. Wszystko wydaje się być ciekawe, ale jak będzie w rzeczywistości, przekonamy się sami. Z samym pobytem w Poznaniu też było duże zamieszanie. Mieszkanie, które wydawało się być pewniakiem, w ostatniej chwili odwołano i musieliśmy obdzwonić wszystkie możliwe kontakty aż w końcu udało się! Po wielu nerwowych chwilach i zgubnych nadziejach, los opowiedział się po naszej stronie. Stara kamienica w centrum Poznania przyjęła nas swoimi wysokimi sufitami z antresolą, dziwacznym sąsiedztwem i luzackim współlokatorem. Jako profesjonalni podróżnicy przygotowaliśmy także lekko eksperymentalne menu na cały wyjazd. Plan dnia wyglądał więc nad wyraz zachęcająco:
12:00 – początek dnia, ostatnie chwile wylegiwania się w łóżku
12:30 – pisanie relacji teatralnych z poprzedniego dnia
13:00 – pichcenie pyszności
15:00 – wyprawa na zakupy do Starego Browaru na następny dzień
16:00 – 23:30 - teatralna część dnia połączona ze zwiedzaniem miasta

Zapraszam Was na maltańską przygodę.


piątek, 24 czerwca 2011

Dzień Ojca - smacznego!

To już drugi dzień wakacji! Obiecałam sobie, że w ten piękny, słoneczny, wolny od nakazów czas wypróbuję całą masę kulinarnych przepisów. A tu nadarza się piękna okazja - Dzień Ojca.


Tak się złożyło, że tego samego dnia było Boże Ciało i zamknięto wszystkie sklepy, co w prosty sposób spowodowało, że mój pyszny plan skończył się fiaskiem jeszcze przed początkiem realizacji. Ale dziś już od południa pichcę ryż z szafranem w winie i fasolkę szparagową z oliwkami i cebulką. A jeszcze czeka na mnie tarta au chocolat na piknik multiokazyjny. 


RYŻ SZAFRANOWY 


składniki
4 cebule (jeśli są większe, wystarczy mniej)
2 listki kopru włoskiego (nie zawsze łatwo go dostać, 
zwykły koperek też jest dobry)
50g masła
3 filiżanki ryżu
2 filiżanki białego wina (w zależności od rozmiaru filiżanki, 
ale wystarczy jedna, bo ryż może zrobić zbyt kwaskowaty)
4 filiżanki rosołu z kury (bulion z kostki)
2 szczypty szafranu
sok z 2 cytryn


przygotowanie
1) obraną cebulę i umyte listki kopru drobno pokroić i zrumienić na rozgrzanym maśle
2) dodać ryż, wino i rosół
3) dodać szafran i sok z cytryn
4) dusić pod przykryciem ok. 18 min   (ryż powinien wchłonąć większość płynów)


* można uformować z gotowego ryżu "babeczki" z pomocą małych foremek wysmarowanych olejem


FASOLKA SZPARAGOWA Z OLIWKAMI


składniki
80 dag zielonej/żółtej fasolki
4 cebulki
garść czarnych oliwek bez pestek
1 łyżeczka suszonego tymianku
2 łyżki oleju
1 szklanka bulionu
sól, pieprz


przygotowanie
1) z fasolki obcinamy końcówki
2) usuwamy włókienka (żółtej fasolce nie trzeba)
3) strączki przekrajamy poprzecznie na połowy
4) cebulki kroimy w ćwiardki, oliwki na pół
5) zeszklimy cebulkę na oleju na złoty kolor
6) dodajemy do cebulki fasolkę i tymianek
7) podlewamy bulionem, doprawiamy do smaku
8) przykrywamy i dusimy aż fasolka będzie miękka
9) pod koniec wrzucamy oliwki i dusimy jeszcze ok. 5 min


TA DAM! 


Do tego ćwiardki świeżego pomidora i obiad gotowy. Miło jak cała rodzina siedzi razem przy stole.
Bon appetite

piątek, 10 czerwca 2011

Luby.Luba


To nie była błaha komedia. Interesowały ją bardziej ambitne pozycje. Takie, które mocno dźgają umysł, serce i ciało. Niczym rażona prądem drżała każdą komórką, analizując postaci, niejednoznaczne wątki, problemy bohaterów. Odczuwała jakąś dziwną przyjemność wczuwania się w czyjś świat, mogąc bezkarnie oskarżać, zabijać, flirtować, kochać. I to bez ruszenia się z fotela. "Mózg jest źródłem wszelkich rozkoszy", lubiła mawiać podczas licznych dysput z przyjaciółmi. Tę świadomość skrzętnie wykorzystywała pobudzając tę różową, niczym usta pragnące pocałunku, masę neuronów. Mimo tych anatomicznych fascynacji, jej wrażliwość i subtelność wpisywały ją bez pytania w szeregi romantyków. Lubiła nawet swoje ciche zawstydzenia, gdy w miejscu publicznym: kawiarni, autobusie, bibliotece, doprowadzała swoje ciało do ledwo zauważalnego acz obezwładniające uderzenia gorąca jedną tylko myślą. 

- Chodźmy już, seans zaraz się zaczyna.
- Uwielbiam Penelope, kreowane przez nią postacie są tak wyraziste!
- Drugie piętro, sana nr 5.
- A Hiszpan na stołku reżysera gwarantuje wyrafinowaną dawkę namiętności. 
  Tak się cieszę, że się wybraliśmy!
- Popcorn, czy nachos?
- Zostań dziś u mnie, nie lubię tak brutalnie opuszczać tych pięknych światów.
- Ja wezmę mały popcorn. Moja droga, to dlatego, że zbytnio się wczuwasz. 
  Właśnie z tego powodu nie chodzimy na horrory.

Czy to na zasadzie kontrastu i wzajemnej fascynacji, czy to uzupełniających się osobowości, Luby znakomicie rozumiał swą kobietę, mimo pozornej obojętności, a Lubej imponował racjonalizm Lubego - twardo stąpającego po Ziemi umięśnionego szatyna. Przez jakąś irracjonalną, niepisaną zasadę, ludzi o ciemnych włosnach traktuje się bardziej poważnie. W tym przypadku było to uzasadnione. Luby był bowiem typem niepozornego intelektualisty, nieświadomie działającego wedle powiedzenia "cicha woda brzegi rwie". Luba została porwana przez jej wartki nurt spodziewając się jedynie ochłodzić w oazie spokoju. Po dłuższym czasie znajomości nieopatrznie wypłynęła na głębokie wody i została wciągnięta przez wir. Zanurzyła się po uszy, bez szansy na zaczerpnięcie tchu. Zakochała się.

Prawdą jest, że Luba była gorącą wielbicielką Penelope Cruz, ale pobudki tej fascynacji wynikały raczej z podobieństwa charakterów jakiego się upatrywała. W każdej podszytej namiętnością scenie widziała siebie. Mężczyznom zaś nadawała w tajemnicy twarz Lubego. Dlatego zawsze w kinie była tak pobudzona. Intelektualne bodźce w połączeniu ze skondensowaną dawką pożądliwych spojrzeń, zagadek, czułego dotyku, łez, miłosnego uścisku, rywalizacji, błyskotliwych dialogów tudzież rytmicznych ruchów na 3/4, tworzyły mieszankę wybuchową. Podniecającą o tyle, że dostępną wyłącznie dla niej. "A ty, nieświadomy niczego Luby, trzymasz mnie delikatnie za dłoń i wcinasz popcorn", zwykła myśleć z rozbawieniem patrząc w ciemnościach na jego niewinną, czasem targaną emocjami, twarz. Za każdym razem, gdy złapał jej wzrok, jego szczery uśmiech natychmiast wywoływały gorący ucisk w podbrzuszu. Działał to na nią niezmiennie. Częściowo, dlatego, że czuła się przyłapana. W chwilach, gdy zdawał się na chwilę podejrzeć jej myśli, przypominały jej się słowa matki, jeszcze w początkach ich relacji. "To był taki grzeczny chłopiec, Luba! Wiedziałam, że maczałaś palce w tym zdemoralizowaniu."

- Luba, od pięciu minut lecą napisy końcowe, gdzie odpłynęłaś?
- Znów przyłapana.

środa, 8 czerwca 2011

relatywizm moralny rozhisteryzowanego klarnetu


Pod wpływem dwóch ciekawych artykułów z majowego "Bluszcza" o Woodym Allenie postanowiłam nadrobić choć częściowo moje filmowe braki. Oglądałam wcześniej jego najnowsze filmy, ale nie są one podstawą do jakkolwiek wartościowej rozmowy o stylu tej postaci zarówno w roli reżysera, jak i aktora, który przecież kształtował się przez lata. Jest tylko jeden sposób by wyrobić sobie własne zdanie. Oglądać. Przeżywać. Rozmyślać.

Moje wcześniejsze zdanie na temat tego pana, który wywarł ogromny wpływ na światową kinematografię, było raczej ubogie i płytkie, z braku wiedzy. Ot spojrzenie przeciętnego widza. Gdy poznałam część jego biografii (szczególnie tej prywatnej) i poglądy jakie głosi, tudzież które emanują z jego filmów, zbudziła się we mnie pewna konsternacja. Nagle reżyser błyskotliwych, zabawnych, ale zarazem poruszających ważne kwestie produkcji stał się stronniczym, zakompleksionym indywiduum

Tak to jest, każdy ma swoje dziwactwa. Z tą różnicą, że niektórzy trzymają je dla siebie, inni prezentują je całemu światu, wpływając dodatkowo na podświadomość odbiorców. Może to mieć dobre i złe skutki. Dziwactwem może być charakterystyczny sposób bycia, specyficzny humor, ale też wygłaszane poglądy i niejednoznaczna postawa.

W artykule Kazimiery Szczuki "Rozhisteryzowany klarnet" cytowane, ba! wytłuszczone i powiększone, są fragmenty przedstawiające jego poglądy w sferze seksualnej. Wiadomo bowiem, że wzrok zaintrygowanego kartkowicza spocznie dłużej w miejscu gdzie pojawia się słowo seks, monogamia, kastracja, masturbacja, kochanek, najlepiej w jednym zdaniu. Dość prymitywny sposób przyciągnięcia czytelnika, ale jak zawsze niezawodny. 

"Miłość rodzinna to propaganda skrywająca rodzaj kastracji: 
monogamia to areszt dla samej istoty męskiej witalności, 
radosnego pierwotnego popędu"
Sugerowałoby to jego nieskrywany mizoginizm i poczucie potrzeby ( być może fałszywego) liberalizmu. W końcu jak pisze Szczuka: Allen, dziecko rewolucji seksualnej.

Jednak inne wypowiedzi niejako zaprzeczają poprzednim:
"Mężczyźni udają silniejszych , nie płaczą, umierają na ataki serca. Kobiety wiedzą, czym powinien być seks, nigdy nie mylą go z miłością. Są bardziej dojrzałe, mniej wojownicze, delikatniejsze. Bliższe temu, czym powinno być życie."
Tymi słowami zdradza swoją fascynację i respekt do kobiet. Jaki jest więc prawdziwe podejście Allena? Tego się nie dowiemy. Ta niejednoznaczność prowokuje do jeszcze głębszego wnikania w dzieła reżysera, dopatrywania się sugestii, ukrytych znaczeń.

Seksualna swoboda obecna w filmach Allena zahacza nie tylko o problematykę erotyczną samą w sobie, ale przede wszystkim o wolność, której granice sami wyznaczamy. RELATYWIZM MORALNY. Po nafaszerowaniu się "Ojcem Goriot" Balzaka, "Długiem" Krauzego i "Linczem" Łukaszewicza wszędzie widzę relatywizm moralny. A może zwyczajnie otworzyły mi się oczy i dostrzegam więcej? Właściwie cały świat jest oparty na tym niepewnym pojęciu. RELATYWIZM MORALNY. 

"Bohaterowie Allena żenią się i rozwodzą, zdradzają i romansują jakby pogodzenia ze swoim poliamoryzmem"

Po obejrzeniu potrójnej dawki Woodiego w ostatnich dniach, dostrzegam także inny istotny środek przedstawienia tego zjawiska. Obejrzałam:

W pierwszej pozycji urzekli mnie główni bohaterowie (Scarlett Johansson i Woody Allen) obdarzeni błyskotliwością, żwawością i humorem. Druga emocjonalnie trzyma przy ekranie i zawiera zaskakujący zwrot akcji pod koniec. Trzecia nieprzewidywalna, nieco smutna, ale z przystojnym Ewanem McGregorem.

Wszystkie te tytuły łączy jeden element. W każdym jakaś niewinna osoba zostaje zamordowana, co staje się osią fabuły. Raz główny bohater jest sprawcą, raz jedynie szuka rozwiązania zagadki kryminalnej, ale pytania związane z trudnymi decyzjami, moralnością i przekraczaniem granic nieustannie przewijają się przez głowy zarówno bohaterów miotanych trudnościami, jak i zdezorientowanych widzów. Bohater jest dobry, czy zły? Mamy tendencje do kategoryzowania do skrajnych przypadków. Tak jak Krauze, Allen nie moralizuje, pokazuje sytuacje i każe odbiorcy wydać wyrok lub przyjąć kreowaną rzeczywistość na zimno.

Ile potrzeba by porządny człowiek stał się mordercą? 
Gdzie jest granica ostateczności? 
Czy istnieją sytuacje bez wyjścia? 
Ile okrucieństwa jesteśmy w stanie znieść lub zadać? 
Czy przypadek rządzi naszym życiem? 
Czy możemy ufać ludziom?

Takie pytania zdaje się stawiać reżyser. Nie daje jednak klarownej odpowiedzi na nie. Pozostawia odbiorcy pełno miejsca na pytania, interpretacje, nawet irytację, gdzieś pomiędzy napisami końcowymi, które równie dobrze mogły by być lecącymi z dołu ku górze stertami znaków zapytania. Pozostaje zarazem poczucie jakiejś pełni, całości a jednocześnie niedopowiedzenie sprawia, że historia nie jest zamknięta ani martwa.

No i zostałam z większą liczbą pytań niż odpowiedzi.

poniedziałek, 30 maja 2011

soutache

Co ta orientalnie brzmiąca nazwa oznacza dowiedziałam się stosunkowo niedawno. Próby zagłębienia się w historię powstania tej techniki spełzły na niczym, więc poszukałam informacji drogą bezpośrednią - zapisałam się na warsztaty do Lasu Rąk.

Soutache = sutasz. To bardzo piękna i pracochłonna technika haftu biżuteryjnego. Sama nazwa pochodzi od specjalnych sznurków, które są nieodzownym elementem tej techniki. Wywodzi się ze starożytnych Chin a potem na długo została zapomniana. Zaczęła ją stosować i popularyzować izraelska artystka Dori Csengeri

Kiedy zachwycałam się pracami znalezionymi w internecie, nie wierzyłam, że sama mogłabym, coś takiego stworzyć. Ale udało się! 4h mozolnego dłubania w towarzystwie innych równie zdeterminowanych babeczek i powstało moje pierwsze dzieło soutache:

fot. Tomasz Dziewicki




niedziela, 10 kwietnia 2011

'Sen Antoniny

Ostatnimi czasy coraz częściej udaje mi się wprowadzić moje projekty w życie. I jestem z tego powodu nieprzyzwoicie dumna

Najnowsze pomysły zrodziły się przez świeżą koncepcję imprezy 18-tkowej. Na razie jej nie zdradzę, ale będzie kolorowo. Projekt ewoluował w mojej głowie przez kilka dni aż w końcu, w przypływie natchnienia - narysowałam ją. Pogodziłam się w końcu z pastelami, którymi, jak twierdziłam, nie umiałam stworzyć nic ładnego. Ale to tylko kwestia pomysłu i stylu. 
Tylko albo aż :>

Druga sukienka wyszła spod ołówka rzutem na taśmę. Kontrastowe kolory, dopasowana, z awangardowym elementem na plecach. Ten dodatek ma podkreślać indywidualność projektu o dość prostym kroju. W celu znalezienia odpowiedniego motywu przeglądałam wielki album "1000 ARCYDZIEŁ" Siostry Wendy, który dostałam niedawno od mojego (dawno niewidzianego) ojca chrzestnego. "Sen" Picassa idealnie wkomponował się w mój zamysł. Przedstawia śpiącą Marie-Térèse - jedyną osobę, którą Picasso niezmiennie malował z czułością. Na obrazie widzimy ją w dwóch ujęciach - zielony profil i różowo-zielona twarz ukazana en face.


Wybrałam do mojej naszywki popiersie Marie-Térèse. Najpiękniejszy i najbardziej zmysłowy fragment. Najpierw naszkicowałam je w miniaturze. Potem, gdy już kupiłam karty filcowe do jej stworzenia i realizacja była w zasięgu ręki - powstała wersja 1:1 pastelami olejnymi. Wycięłam odpowiednie fragmenty z filcu i pozostało jedynie je zszyć. Postanowiłam zrobić odbicie lustrzane oryginału.



Na moje szczęście pan H. wygadał się, że jego mama skończyła szkołę krawiecką i może mi pomóc. Dogadałyśmy się i wczoraj w końcu udało się spędzić wieczór omawiając projekty i tworząc moją pierwszą pracę na maszynie. Z czasem jak moje maleństwo powstawało, coraz bardziej mi się to podobało i uwierzyłam, że uda mi się zrealizować moje, bądź co bądź ambitne plany. Oto efekt wczorajszej nauki:



czwartek, 31 marca 2011

S&M

Jedząc sobie beztrosko moją ulubioną zupę krewetkową u chińczyka, zostałam zmuszona do oglądania MTV, co zaowocowało trwałym śladem w mojej psychice. Degradacja muzyki popowej postępuje w tak szybkim tempie, że jeszcze nie przyszło kolejne pokolenie, a już mogę gadać jak stara babcia "Co to się porobiło... Za moich czasów nie było takiej obsceniczności, phi" 

Ta potrawka z pop-gwiazdek jest bardzo pikantna. Tak, tak. 
Oraz niestrawna

Weźmy na widelec Rihannekolor pomidorowy, smak słodko-ostry, zapach seksu. Przed wyświetleniem na YouTube ostrzega nas znak, że zawartość przeznaczona jest dla osób dorosłych. Widzowie się nie zawiodą, bo czerwonowłosa panienka wije się rozkosznie w cukierkowym stroju spętana różową liną tudzież spaceruje z uzwierzęconym mężczyzną na smyczy. Przy okazji zdaje się kpić z dręczących ją dziennikarzy potakujących jak pieski, nie mających własnego zdania. Robi z nich swoich niewolników i biczuje ubrana w lateks. Na imprezce, gdzie też można dostrzec, już zdemoralizowanych, pracowników prasy, z omdlewającym spojrzeniem spogląda w kamerę liżąc loda lub powoli wsuwając banana do ust. Przy okazji śpiewa uwodzicielskim głosem: Sticks and stones may break my bones but chains and whips excite me. 

'Feels so good being bad (...)

It's exactly what I've been yearning for, give it to me strong

And meet me in my boudoir, make my body say ah ah ah
I like it-like it '

Nie ma to jak samouprzedmiotowienie, czyż  nie?
Zastanawiam się, czy takie zachowania byłyby naturalne dla osób lubiących zabawę 'na Rihanne', gdyby ich partnerami byli ludzie, których na prawdę dobrze znają i łączy ich jakaś więź emocjonalna. Śmiem wątpić. A więc w prostej linii prowadzi to do wniosku, że propagowany jest seks przypadkowy, z nieznajomymi, dla dobrej zabawy. Szczególnie jeśli ktoś lubi czuć się jak dziwka.


Tak sobie myślę.. Skoro teraz już są AVN Awards, czyli tzw porno-Oskary, może niedługo po prostu nie trzeba będzie rozróżniać kategorii między najlepszymi gwiazdami Pop i Porno. Kategoria PoPo. Brzmi całkiem zgrabnie. 

Kolejny kęs - Doda. Kolor cykorii, smak świeżego mięsa, zapach seksu. 
Muszę przyznać, że byłam nieco zaskoczona jej 'zzachodnieniem'. Pod względem technicznym teledysk wyróżnia się wśród innych rodzimych produkcji. Widać, że ma duży budżet. Szkoda tylko, że nie został przeznaczony na coś sensownego. "Bad girls" powzięło za główny motyw drapieżne fanki nekrofilii. Zainspirowana widocznie swoją koleżanką z US, Doda nie omieszkała umieścić aluzji sado-maso

'Twe miejsce jest u moich stóp

Ja pani twa i twój bóg
Bierz w zęby smycz i przynoś mi bat
Się śliń i giń, u stóp moich siad
Bierz w zęby smycz i kładź się na wznak'

Z kolei wracając do motywów romantycznych, "królowa popu" wznosi siebie na piedestale ogłaszając rewolucją i nową konstytucją ('Ja jestem rewolucja, ja nowa konstytucja'). 


Jak dobrze, że zawsze istnieje jakaś alternatywa. Szkoda tylko, że te, zaprogramowane przez manipulatorów społeczeństwa, cholerstwa siedzą potem w głowie.