Miejscem docelowym jest Genua, po włosku – Genova. Po odcumowaniu z portu w Monaco płyniemy cały czas wzdłuż brzegu, nie tracąc lądu z oczu. Choć daje to poczucie bezpieczeństwa, a widoki są piękne - serce ciągnie na pełne morze. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na kotwicy, żeby zwiedzić małe portowe miasteczko – Santa Margherita Ligure. Na keję dopływamy pontonem, po drodze wbijając się z pluskiem w fale. Oglądamy tam kościół św. Franciszka z Asyżu i pobliską Villę Durazzo z otaczającymi ją ogrodami palmowymi i rzeźbami, gdzie można stracić poczucie czasu. Dla zwieńczenia wszechogarniającej nas sielanki, zjedliśmy prawdziwe, pyszne włoskie lody.
Miałam tam mały incydent. Teraz się z niego śmieję, ale wtedy wcale nie było mi tak wesoło. Na jakiś czas oddzieliłam się od dziewczyn, które poszyły po zakupy (w planach było przygotowanie tortu z okazji 18-tych urodzin jednej z załogantek oraz jednego z oficerów, choć już nie 18-tych). Niepostrzeżenie zaczął chodzić za mną czarnoskóry jegomość w średnim wieku ubrany w garnitur. Jego wielki uśmiech widzieliśmy już na kei, ale nikt nie miał pojęcia kim mógł być. I tym razem podejrzanie rozpromieniony od ucha do ucha, wołał za mną "ciao bella!". Przestraszona udałam zainteresowanie pierwszym napotkanym sklepem. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego prozaicznego ryzyka samotnego podróżowania.
Ad. Część zdjęć autorstwa Janka P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz