wtorek, 13 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. I

Od rejsu, który odbył się 19-29.02 minęło już trochę czasu, ale jako że żyję obecnie w biegu, relacja pojawia się dopiero teraz. Ale na szczęście na opowieści nigdy nie jest za późno.
Zapraszam na pokład! :)



Pogorią po morzu liguryjskim





Pierwszy dzień to czas na szkolenie i zapoznawanie się z jachtem. Mimo 24-godzinnej podróży wszyscy są zdeterminowani nauczyć się skomplikowanej terminologii ożaglowania naszej łodzi. Pogoria na tydzień ma nam zastąpić dom. Porządny dom ma swoją rodzinę, więc i my zostajemy podzieleni na cztery wachty - od teraz mamy wspierać się wzajemnie w każdej sytuacji. Jako porządne rodziny mamy także głowy, którymi zostali oficerowie. Taki system znacznie ułatwia sprawne działanie na statku. Co cztery godziny zmieniają się wachty: nawigacyjna i bosmańska. Tzw. kambuz (członkowie wachty zmieniają się w przyjdź-podaj-pozamiataj, kuchcików i kelnerów) trwa całą dobę. Wszystko jest nowe, załoga jest podekscytowana i co chwila słychać szepty: „kiedy w końcu wypłyniemy?”




Jednak odbicie od keji w Livorno, skąd zaczyna się nasza przygoda, jest zaplanowane dopiero na następny dzień po obiedzie. Korzystając z okazji śmiałkowie, pod opieką oficerów, wspinają się na reje. Już podziwiamy widoki z pierwszej platformy (ok. 12m), ale to dopiero 1/3 drogi na top masztu. Słabi niech lepiej nie patrzą w dół, bo wysokość i sposób przemieszczania się, może zawrócić w głowie.






Po zmroku Livorno zaczyna naprawdę żyć. Oświetlone portowe miasteczko z rzędem palm na brzegu i odbijające się od tafli wody światło księżyca, tworzą cudowny klimat. W końcu zaczynamy czuć, że opuściliśmy zimną, zaśnieżoną Polskę. Pięcioosobową grupką przechadzamy się głównym deptakiem i zwabieni zapachem pizzy, raczymy się lokalnymi przysmakami, które udaje nam się zamówić mimo lekkich barier językowych. Kolejnym miejscem, w które zawiodło nas dzieło przypadku, była mała kawiarenka, która jednak budziła dookoła wiele emocji. Przepełniona była po brzegi, włącznie ze stolikami na zewnątrz, pomiędzy którymi zaczęli się zbierać ludzie z najróżniejszymi instrumentami. Zaciekawieni, zajadamy pizzę na brzegu pobliskiej fontanny, czekając, do czego doprowadzi to spontaniczne zbiorowisko muzycznego fachu. Już po chwili blues zaczyna rozbrzmiewać w wąskich, kamiennych uliczkach. Niebo jest bezchmurne, a klienci popijają wino i kołyszą się do rytmu w oparach dymu. Mogłabym tam siedzieć do rana i wsłuchiwać się w te porywające dźwięki. U nas życie miejskie tak nie wygląda. Niestety trzeba wracać na pokład, bo zaczynamy od północy wachtę trapową, czyli pilnowanie, aby nikt niepożądany nie pałętał się po pokładzie.


W ramach szkolenia mamy także zapoznanie się z pozycją zwaną „oddawanie hołdu Neptunowi”, czyli przewieszenie się na burcie tak, żeby bezpiecznie zażywać przyjemności ewentualnej choroby morskiej. Niestety okazuje się ona bardzo przydatna, gdy wieczorem wypływamy poza falochron i zaczyna porządnie bujać. Dla takich szczurów lądowych (lub mazurskich) jak my, ciężko przyzwyczaić się do nowych warunków. Za wszelką cenę staram się utrzymać obiad w brzuchu, jednak moje modlitwy nie zostają wysłuchane. Pierwsza noc jest ciężka. Wiemy jednak, że morze to nie miejsce dla mięczaków, więc traktujemy to jako wypróbowywanie w praktyce znanego powiedzenia – co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. 










1 komentarz:

  1. Przeżyłaś wspaniałą przygodę:)
    Niecierpliwie czekam na dalszą część:*

    OdpowiedzUsuń