czwartek, 15 kwietnia 2010

Hołd dla Neptuna cz. II

MIASTO NAPOLEONA

Obraliśmy kurs na Elbę. To ta sławna wyspa na wschód od Korsyki, na którą  w 1814 został zesłany Napoleon Bonaparte po przegranej bitwie pod Lipskiem. Do portu jej stolicy – Portoferraio – docieramy po południu. Po wysprzątaniu naszych kajut zapuszczamy się w końcu w uliczki tego włoskiego miasta. Pech chciał, że był to czas sjesty, więc okolica wyglądała na uśpioną, ale to tylko ośmieliło nas do wędrowania jej po zakamarkach. A właściwie wspinania się, bo teren Elby jest dość górzysty. Miejscowi znaleźli na to prosty sposób – rzadko chodzą pieszo. Na każdym rogu można znaleźć mnóstwo starych rowerów i skuterów. 



Samochodów też tu pełno, choć warunki do manewrowania są trudne. Nowoczesne pojazdy tak kontrastują z odpadającym tynkiem ceglanych domów i powywieszanym wszędzie praniem, że całość tworzy zabawny, choć urokliwy, efekt. 

Which way to go?

Za obowiązkowe miejsca do zwiedzenia uznajemy plażę, pizzerię i dom Napoleona – Villa de Mulin. Każdorazowo wymaga to kluczenia pomiędzy pomarańczowymi budynkami, bo nawet nie było gdzie zakupić plany miasta, ale w końcu dopinamy swego.

Plaża nas nie zawiodła. Kamienisty brzeg okalają wysokie skały tworząc małą zatoczkę. Zachwycające się widokami dziewczyny mają już kieszenie pełne najrozmaitszych kamyków. Podobno, kto zbiera kamienie, ma ciężkie życie, ale wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że jesteśmy gotowi zaryzykować. W końcu, czym jest życie bez odrobiny ryzyka.







Na plaży spędzamy chyba najwięcej czasu, cieszymy się panującym tu spokojem i wrażeniem jakby ten zakątek na chwilę był tylko nasz. Smutno jest myśleć, że możemy tu już nigdy nie wrócić. Ale na tym polega podróżowanie - właśnie przez tę świadomość bardziej doceniamy każdą chwilę.






Dom Napoleona mijamy kilka razy nie spostrzegając go. Jest tak skromny, że widać, iż nie planował zostawać tu na długo. Jedyne, co przykuwa naszą uwagę to stojąca na podwórzu kamienna wanna i wypisany ręką gospodarza tekst „Napoleon jest szczęśliwy wszędzie”, w jednym z pokoi.




Jedyna czynna o tej porze knajpa serwuje nam tradycyjną pizzę włoską. Wbrew naszym oczekiwaniom jest… kwadratowa i nie smakuje jak nic nam znanego. Pierwotnie pizza była pożywieniem biedoty, która wrzucała na ciasto wszystkie resztki, które wpadły jej w ręce. Na szczęście teraz traktuje się to inaczej. 

Wypływamy z Portoferraio najedzeni, obkupieni w pocztówki, z mnóstwem zdjęć, obolałymi nogami i cudownymi wspomnieniami pełnymi śmiechu, włoskich uliczek, morza i oswajania Marty z kotami.


























2 komentarze:

  1. Marta i koty... Udało się ją nakłonić chociaż do tego by nie uważła ich za "Małe Potwory o Paskudnym Charakterze? :D
    Przeżyłaś wspaniałe chwile... Mam świadomość, że to dopiero początek opowieści- i w tym miejscu odzywa się mój mały zazdrośnik(też tak chcę!!!) :)
    I'll be waiting for new advantures

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet pogłaskała~!

    I moja przygoda wcale nie była taka długa.
    Chętnie zostałabym tam dłużej ;)

    OdpowiedzUsuń