środa, 12 maja 2010

bel far niente!

Ludzie uważają, że bratnia dusza oznacza idealne dopasowanie, i tego właśnie wszyscy pragną. Tak naprawdę bratnia dusza to lustro, osoba, która pokazuje ci wszystko, co jest w tobie zdławione, osoba, która zwraca twoją uwagę na samą siebie, żebyś mogła odmienić własne życie. Prawdziwe bratnie dusze to prawdopodobnie najważniejsze osoby, z jakimi mamy do czynienia, bo to one obalają mury, którymi się otaczamy i powodują, że możemy się ocknąć. Ale zostać z bratnią duszą na stałe? Nie. To byłoby zbyt bolesne. Bratnie dusze pojawiają się w naszym życiu, żeby odsłonić przed nami kolejną warstwę nas samych, po czym odchodzą. I dzięki Bogu.”            
                                        „JEDZ  MÓDL SIĘ  KOCHAJ” 
                                                                     Elizabeth Gilbert

 Nagle okazuje się, że nie jestem sama w swoich rozmyślaniach. Choć Liz dochodzi do ważnych wniosków w dużo ciekawszych okolicznościach (Italia, Indie, Indonezja), ale też dużo bardziej dramatycznych (rozwód i zawód miłosny) i poznaje mnóstwo interesujących ludzi, na stronicach swojej książki pokazuje prawdziwą siebie, swoje lęki i słabości. Stopniowo odkrywa prawdziwe cechy swojego charakteru i to, czego pragnie. Nie jest to, bowiem, wbrew pozorom, rzecz oczywista. Przy okazji przydatną umiejętnością jest trafne opisywanie tego, co się dzieje. I dookoła i w nas samych. Uwielbiam tę książkę. Nie mniej – jak w pogrubiającym lustrze widzę swoje dylematy – chęć panowania nad wszystkim (włącznie z uczuciami), bolesna świadomość upływającego czasu, chęć zmiany i dystansu, osiągnięcia spokoju i umiejętności racjonalnego osądu w każdej sytuacji, nie zamartwianie się na zapas i odnalezienie przyjemności w chwili obecnej oraz tego, że na tę przyjemność w pełni zasługuję.

  Mieszkając u dziadków, choćby przez krótki czas, zaobserwowałam, że dzieje się ze mną coś zupełnie innego niż, na co dzień. Mój umysł się wycisza, pozwalam sobie cieszyć się spokojem i otaczającym mnie pięknem i harmonią. Nawet tego musiałam się nauczyć, ale już dojrzałam do tego, by to osiągnąć. Bel far niente – piękne nieróbstwo. Jednak gdy tylko zacznę myśleć o swoich szkolnych zobowiązaniach, tym co powinnam się nauczyć i opanować, ile zrobić – automatycznie czuję w sobie napięcie i martwię się na zapas. Zabraniam sobie tak czuć, odrywam swoje myśli od tego co mi ciąży i pozwalam sobie na relaks. Niestety wiem, że skończy się on w momencie powrotu do szkoły. Dobrze chociaż, że wiem, że moja ostoja gdzieś istnieje. Kolejne wyzwanie – nauczyć się nosić w sobie tę ostoję. Bym mogła zatracić się w niej w każdej chwili, choćby na moment.

2 komentarze:

  1. już gdzieś to słyszałam... :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie wybawieniem byłaby bezludna wyspa... Naprawdę czasami nienawidzę ludzi:/

    OdpowiedzUsuń